piątek, 31 grudnia 2010

żadnych podsumowań, wesołego tortu

zauważyłam, że reszta świata sumiennie wylicza, co w minionych dwunastu miesiącach zrobiła, wysłuchała, przeczytała i wchłonęła, oraz czy świat od tego posmutniał czy raczej namalowałem uśmiech na łące.
Jesli idzie o mnie mam to w okrężnicy.
Dziś są moje urodziny i znów musiałam przypomnieć sobie o tym, że kiedyś prawdopodobnie* umrę (no co, istnieje kwant szans, że może jednak to o ufokach Icke'a to prawda).
A oto wiersz urodzinowy, który dostałam od starszego syna. Zamierzam go dołączyć do swojego CV w części "kompetencje pedagogiczne":

jesteś ze mną mamo
wieczorem i rano
i w nocy, i w południe
i zawsze jest mi cudnie.
Kupujesz mi zabawki
i misie i pukawki.
Nie karcisz mnie, nie bijesz
ani szmatą, ani kijem.

Cóż mogę powiedzieć? Po spędzeniu trzech dekad na tym padole łez i udręki moją egzystencję da się podsumować tym, że nie walę dzieci bez łeb ścierą.
Fantastycznie.

środa, 29 grudnia 2010

wszystkiego rybiego i do siego

Kiedy pewnego grudniowego dnia Marceli Szpak napisał o Śmierci Pięknych Saren, książce stojącej u mnie na półce, a dedykowanej niejakiej Magdusi (dobra, świsnęłam ją) i mocno zaczytanej, poczułam adwentowe satori.
Znów sobie przypomniałam, że przecież mój plan na życie miał obejmować pieczenie pierniczków i czytanie dzieciom budujących lektur przy kominku. Bycie łagodną i mocną jak światło (tak, odświeżałam też ostatnio Kroniki Narni).
Wycinanie piernikowych ludzików dla najbliższych według najlepszej receptury Marthy Stewart ("pamiętaj o trzech cukrowych guziczkach").
I zero trosk, skoro można zrobić mielone i mieć z głowy.
Było idealnie.

Śmierć Pięknych Saren albowiem jest o tym, że pięknie jest być człowiekiem dobrym i łagodnym.
Zresztą od paru tysięcy lat w różnych wersjach promują to przekonanie rozmaite wyznania zachęcając swych wiernych do bycia szlachetnymi, mężnymi, spolegliwymi, uczciwymi i tak dalej.
I jeszcze do płacenia dziesięciny na przykład.
W świecie zaludnionym jednostkami o wymienionych przymiotach żyłoby się bez wątpienia lepiej, radośniej i lżej. Popieram ten postulat całym sercem i postanowiłam zacząć od siebie.

Był mały szkopuł. Ludzie dobrzy i mądrzy szlachetną prostotą serca, mocni i pokorni, uprzejmi i współczujący nie prowadzą blogów, których treścią są konstatacje, że otaczający ich świat nie jest wobec nich uczciwy.
Dlatego czułam wstyd na myśl o tym, czym się pierwotnie zamierzałam zająć w planowanych mgliście notkach.
A były to:
ksiądz Pakuła (polecam zerknięcie na fotos, aby na własne oczy ujrzeć oblicze Autorytetu Medycznego) wykłada w medycznym studium zawodowym i  w Liceum Ogólnokształcącym w Miechowie , dlaczego naprotechnologia jest lepsza od in vitro. Nazywa  to dostarczaniem informacji, aby uczniowie sami ocenili. Ciało pedagogiczne zachwycone;
- ksiądz Kieniewicz  znowu się uaktywnił i znów tak samo;
- w sejmie pracuje ponad stuosobowa grupa posłów czuwająca nad tym, aby nauka społeczna kościoła była reprezentowana także na Wiejskiej:



Konstanty Miodowicz (PO), który zapisał się do parlamentarnego zespołu na rzecz Katolickiej Nauki Społecznej (KNS), mówi, że ten zespół ma niewiele wspólnego z Kościołem. – To polityczna hucpa PiS. Nie zostałem powiadomiony o żadnym spotkaniu zespołu i niniejszym oświadczam, że się z niego wypisuję. Z kolei ojciec pomysłu Tadeusz Woźniak (PiS) ubolewa, że na ponadstuosobową grupę zainteresowanych katolicką nauką, z Platformy jest tylko pięciu posłów. – Jesteśmy katolikami i chcemy się dokształcać w sprawach nauki Kościoła, aby wiedzieć, jakie podejmować decyzje pracując nad ustawami.
Wśród regulaminowych celów, które postawili sobie twórcy zespołu, są m.in.: „promowanie KNS wśród posłów i senatorów”, „stała łączność posłów i senatorów z Kościołem katolickim”, „stała troska o zgodność prawa z zasadami KNS”. I nie można odmówić im aktywności. W kaplicy sejmowej modlili się w intencji ojczyzny. Wysłuchali wykładu Paula Camerona o zagrożeniach dla małżeństwa i rodziny niesionych przez rewolucję obyczajową, a także arcybiskupa Henryka Hosera o tym, że ochrona życia i godności człowieka jest powinnością polityków źródło.

(To może ja podsumuję: powstrzymanie się przed dawaniem w mordę Niemiaszkom i braciom Moskalom automatycznie przekształca Polskę w kondominium rosyjsko- niemieckie, natomiast deklaracja posłuszeństwa stu czterech posłów na Sejm Rzeczypospolitej Polskiej państwu Watykan wywołuje u Konstantego Miodowicza zgorszenie jedynie tym, że "niewiele wspólnego ma z kościołem", bo powinna mieć więcej)
- Tomasz Teluk podzielił się ze mną swoją historią osobistą, której poświęcę w całości kolejną notkę;

Ogarnęła mnie konfuzja: przecież naprawdę chciałam śpieszyć się kochać ludzi, tak szybko odchodzą, a koło Szymów Skały żerują najpiękniejsze szczupaki.
*


Wgryzałam się właśnie w pierniczek pełna dobrych chęci i wrócona chwilowo na stronę  neofityzmu ptaszków niebieskich i lilii polnych, kiedy  monitoring google doniósł o nowym tekście z wykorzystaniem słowa "in vitro".
Link przekierowywał na stronę wiadomości24 do artykułu, który w całości traktował o naprotechnologii. Zareagowałam z życzliwością. Każdy ma przecież prawo do swojej drogi (czytałam też de Mello, grudzień naprawdę mnie zmiękcza).
Jednak niespodzianka dnia miała dopiero nadejść:

Naprotechnologia jest przy tym metodą w całości naturalną, bo opierającą się na codziennych obserwacjach śluzu, temperatury, samopoczucia itd., bezpieczną dla zdrowia pacjentki i dziecka, rzetelną diagnostycznie, przydatną również przy problemie poronień nawykowych i ciąż zagrożonych. Jest przy tym stosunkowo tania, a w każdym razie ok. trzykrotnie tańsza od In Vitro Fertilization (IVF).
Prawie u 80% par dochodzi do poczęcia dziecka, gdy dodatkowo zastosuje się metody farmakologiczne i chirurgiczne, "naprawiając" w ten sposób płodność.
Zabrzmiało głupawo, ale jakby znajomo. Już zadawałam autorowi w myślach pytanie, czy statystyki zwinął z Państwowej Komisji Wyborczej na Białorusi, kiedy do mojego mózgu za pośrednictwem ócz i synaps dotarło, że tym autorem jestem ja.

Jeśli wierzyć "społecznemu dziennikarzowi" z portalu Wiadomości24, dwa lata temu popełniłam entuzjastyczny artykuł o naprotechnologii, z którego on uczynił tylko tak zwane streszczenie inaczej wyciąg powołując się na mój tekst.
Jest to wszystko zasadniczo prawdą, z tym że nie w Warszawie, a w Moskwie i nie rozdawali, a kradli oraz nie rowery, a zegarki.
Tekst był krytyczny, zawierał wiele cyferek ujętych w formę statystyk, które posiadały określone konteksty, a cyferka "80" pojawiła się akurat w zdaniu, iż na taką wielkość, bez oparcia w badaniach, szacują skuteczność NaProTechnologii jej zwolennicy.
Dziennikarz społeczny wykonał więc mrówczą pracę oddzielając akapity, zmieniając przecinki na kropki i wycinając pojedyncze zdania, aby uzyskać 1000 znaków hymnu ku czci śluzu owulacyjnego.

Ta historia zaś znów wróciła mnie do wspominania błogosławionych czasów, w których łowiłam wielkie tłuste okonki w Berounce i nie musiałam rozstrzygać, co jest bronią uczciwą, a co zatrutą.
Gdyż świat wówczas był podzielony równo i znajdowałam się po tej dobrej stronie barykady.
Sąsiedzi mariawici trzepali dywany w Boże Ciało dopuszczając się świętokradztwa, a wesoły autobus wracający z Lichenia rozbrzmiewał głosami "Gwiazdo Zaranna, śliczna panienko".
I to było dobre oraz proste.

*

Istniała drzewiej autorka książek o tematyce jedynie słusznej, Zofia Jasnota jej dziano. Być może publikuje nadal, choć już za czasów mojego dzieciństwa była to pani raczej wiekowa. Książki były przeznaczone dla młodego czytelnika i dotyczyły ogólnie młodzieży ogólnie katolickiej (to zresztą oczywiste, innej nie mamy) oraz ogólnie najważniejszych problemów dojrzewania czyli śmiecenia na skwerkach i wspólnych modlitw z rodzicami.
Zofia Jasnota w jednej z książeczek przeprowadziła ustami drugoklasisty dowód na istnienie Boga. Otóż bohater dostał od dziadziusia staroświecki zegarek, który pod wpływem namów rówieśników rozkręcił i w konsekwencji zepsuł.
Kolega ateista szatanista śmiał się, że Boga nie ma i że świat powstał przez przypadek- gupi, nie?
A więc i nasz bohater Tomek licząc na przypadek wsadził wszystkie śrubeczki z powrotem do koperty zegarka i potrząsał, i potrząsał, i potrząsał.
I z pewnością nikt mi nie uwierzy, ale zegarek się wcale od tego nie naprawił!
A dlaczego? A dlatego, że każdy zegarek potrzebuje Zegarmistrza i Planu. Świat tym bardziej. I taka właśnie była replika udzielona koledze szataniście. Ale miał się z pyszna, motyla noga!

W okresie świątecznym w szczególnie uciążliwy sposób czuję się zegarkiem elektronicznym, którym rządzą różne takie maluśkie mechanizmy przyklejone do zielonej płytki, i którym nieustannie ktoś usiłuje potrząsnąć, aby się nastąpił i zaczął tryskać równą strugą łaski wiary.
I on się czasami naprawdę z tego zapomnienia następuje i próbuje wyciąć jaki ładny kurant. Ale jest tylko japońskim Seiko, więc co najwyżej może się fosforyzująco rozjarzyć.
A potem mu wstyd i głupio, że znów się dał wrobić w propagandę zegarów ściennych i stojących.
Bo przecież wcale mu z jego ciekłokrystalicznym cyferblatem dobrze, i choć nie ma ochoty kończyć pewnego dnia na śmietnisku z odpadami elektronicznymi, to jego drewnianych kolegów czeka podobna przyszłość. Nic albowiem nie jest wieczne.
Przynajmniej tak uważają zegarki Seiko.
Mimo to nie potrząsam koleżankami dewizkowymi ani kolegami z wahadłami robiącymi bim bom. Nazywam to tolerancją, ale można też przyjąć, że po prostu pozwalam innym łowić okonki nad moją Berounką, która należy przecież nie tylko do mnie.

Tolerancja wychodzi z założenia, że ludzie mają prawo zachowywać się w rozmaity sposób jak długo ten sposób nie krzywdzi i nie narusza praw drugiego człowieka.
Niezbędnym dopełnieniem tolerancji jest szacunek, a to dlatego, że sama tolerancja zakłada jedynie, że w mordę Innemu nie dasz, bo nie wypada, szacunek natomiast polega na tym, że dodatkowo nie odczuwasz potrzeby dawania komukolwiek w mordę.
Na przykład dlatego, bo maty nauczyła cię komunikacji z ludźmi. Lub też dlatego, że nie rzutuje  przesunąć wędkarski stołeczek pół metra w prawo.
Albo też po prostu pod podziałami widzisz wspólny fundament, do którego jesteś w stanie się w krytycznej chwili odwołać.
Można ten fundament rozumieć również w wersji Aspergerowców czyli "opłaca mi się uznawać humanizm, gdyż zasada wzajemnego szacunku zakłada także uszanowanie mojego oczekiwania, aby nie zawracać mi dupy".
Jednym słowem szacunek jest postawą uniwersalnie dostępną każdemu bez względu na ajkiu i inne osobnicze ograniczenia.

Brzmi to pozornie prosto, niestety dla wielu Polaków jest emocjonalnie do przeskoczenia, gdyż w ich ujęciu tolerancja polega na tym, że wszyscy powinni się szanować, ale jednocześnie powinno być jasne, że racja jest tylko jedna i to jest ich racja.

Szacunek do nie-katolika polega więc mniej więcej na tym, że nie dostaje literalnie w fizys za swoje poglądy, za to niejaki ksiądz Pakuła idzie sobie do szkoły, uwaga, publicznej z cyklem wykładów, uwaga, medycznych i tłumaczy polskim gimnazjalistom (Rodzicu! A co w tym czasie robiło twoje dziecko?) czym się różni in vitro od naprotechnologii i dlaczego ta druga jest słuszna.
Nie-katolik musi to przełknąć ponieważ żyje w świeckim kraju, w którym mieszka katolicka większość itd. itp.
Jeśli tego nie łyknie to znaczy, że jest nietolerancyjny. I że wcale nie chce dobra ani zgody. Ani błękitnych potoków pełnych pstrągów.
Naprotechnologia nam weszła do szkół, edukacja seksualna wyszła, Niemy Krzyk oficjalnie pokazuje się w wielu podstawówkach i gimnazjach, ale karp w usta, siostro. Chyba, że wolisz rewolucję, mętne wody i brak jedności narodowej. I pewnie trzymasz w czeluściach szafy koszulkę, że nie płakałaś po papieżu.

*

Pewna pacjentka lecząca się z powodu niepłodności poskarżyła mi się poświątecznie, iż w wigilię musiała wysłuchać, że "porządny katolik powinien się trzymać od in vitro z daleka, bo domy dziecka są pełne dzieci i nie powinno się za wszelką cenę przez swój egoizm sprowadzać potworków na ten świat".
W bonusie uzyskała też informację, że "to obrzydliwe nosić w sobie dziecko poczęte z cudzych plemników" (zdaje się, że autorka tej światłej myśli imaginowała sobie, iż posiada osobiste plemniki, skoro cudzych się brzydzi?).
Wszystko to pięknie, mój miły Watsonie, tylko co z tego wynika?
Czy pani i jej mąż wobec tego wyszli? Naruszyli integralność cielesną autora wypowiedzi?
A może nieprzystojnie zwrócili na stół spożyty wcześniej obiad?
Nienie.
Niepłodni goście w milczeniu przeżywali swoją złość i upokorzenie. Kształtowali charakter i wykuwali cnotę niewzruszoności w ogniu polskiej głupoty zaściankowej.
Cóż, z pewnością taka postawa ma wiele sensu.

Niestety nie wiem, jakiego.
Kiedy Ota odmrażał sobie zadek siedząc na gałęziach wielkiej wierzby i próbując stamtąd, pod oknami busztegradzkiego zamku pełnego hitlerowców, podławiać karpie, jego milczenie miało głęboki sens, mianowicie chroniło go przed odstrzeleniem wychudzonego zadka przez złych chłopców w szarych mundurach.
On był jeden, słaby i mały, a ich było wielu. Poza tym on miał wędkę, a oni karabiny. Dość znaczna dysproporcja.
Jednak ta niepłodna para nie musi się kryć przed stróżem Józefem Olptem ani ciekawskimi oczami hitlerowców. I nie sądzę, aby groziła jej za leczenie Treblinka.
A mimo to żyje w mentalnym getcie, w którym macą jawności można się przełamywać jedynie z podobnie przeklętymi. My i my, bez tamtych i onych, którzy zmienią nasze życie w piekło, jeśli tylko prawda o naszej hańbie ujrzy światło dzienne.

Syn dalekiej kuzynki miał roczek, kiedy przypadkowo wyszło na jaw, że w jego przyjściu na świat miała udział jedna z białostockich klinik.
Wtedy milczenie przerwała przyszywana ciotka, która dwadzieścia trzy lata temu jeździła do Białegostoku aby dwukrotnie spróbować eksperymentalnej metody in vitro.
Ponieważ obie rodziny lubiły scenariusze Łepkowskiej i pozytywnych bohaterów nikt nie wiedział o szemranych leczeniach, metodach i chorobach.
Dzieci przyszły na świat dzięki cudowi i modlitwie. Tak tak.
Dwadzieścia trzy lata udręki i wysłuchiwania zbiorowych mądrości o potworkach, aby ocalić <tu wstaw pożądaną wartość, dla której warto się spalać>.
A kiedy już po dwudziestu trzech latach zdecydowano puścić bombę okazało się, że świat ma w trąbie, w jaki sposób została poczęta dwudziestodwuletnia studentka prawa.

Ateizm w Polsce to takie słowo-dziwo. Siedzi na tej samej gałęzi wierzby co antyklerykalizm, agnostycyzm, laicyzm, neutralność światopoglądowa, inność. Wolność.
O wolności najwięcej mówią ci, którzy hobbystycznie lubią ją zabierać innym. Najczęściej robią to zresztą pod płaszczykiem wysokiej filozofii.
"Wolność nie jest dana. Jest zadana" powiedział Jan Paweł II i są to piękne słowa. A w polskiej praktyce kryją się za nimi Wanda Półtawska ze swoją wykładnią teologii ciała i biskup Hoser, który w okresie wojny Tutsi-Hutu uczył Rwandyjczyków, cytuję, zachowywania naturalnej płodności.
Ja nie chcę konserwowej sajry w miejsce atlantyckiego łososia.
Chcę moich karpi i blei, co pyszczki miały srebrno czarne i smakowały wybornie smażone z kminkiem na sadle. I chcę, tak jak profesor Bartoś, postawienia oczyszczalni na krzywoklackich rzekach, żeby bleje znów do nich wróciły.

Nie wiem, kiedy dziecięcy karnawał się skończy, ale o ile nie obłożą 50% podatkiem VAT telewizorów plazmowych, nie ocenzurują Internetu i nie zabronią polskiej reprezentacji dalej grać, buntu nie będzie.
Bunt przeciwko temu, co słuszne jest i dobre, co uświęcone latami historii, przypieczętowane konkordatem i pontyfikatem Jana Pawła II, jest zawsze niestosownym tematem zastępczym i prowokacyjnym wystąpieniem przeciwko tolerancji.

*

Pan Andrzej Komorowski, psycholog, komentując w TVN24 wydarzenia na Krakowskim Przedmieściu, gdzie grupa rodaków broniła krzyża, zdiagnozował, że pod krzyż przywiodła obrońców "mentalna prostackość" i strach przed wolnością.
Słuszna racja, panie asesorze, ale czy nie sądzi Pan, że perspektywy oswajania tejże wolności mamy aktualnie w kraju dość nieciekawe?
W dodatku ci, którzy by  wolności mogli ewentualnie uczyć, oswajać i do niej zachęcać lubią wchodzić w rolę ekskatedralnych autorytetów, czego z kolei, obawiam się, stacze spod krzyża nie lubią, gdyż mało który człowiek lubi.
Dalej więc pan Komorowski zadeklarował, że wystarczy mu podsłuchanie jednej zaledwie wypowiedzi w metrze, aby po wyłapaniu w niej przymiotnika "zajebiście" odtworzyć całą skomplikowaną genealogię społeczną rodziny.
To banalne: dziewczę brukające sobie różany języczek pochodną od rdzenia "jebać" niechybnie wywodzi się z rodziny robotniczo-chłopskiej, która po wojnie migrowała do miasta, a efektem adaptacji jest porodzenie użytkowników języka, których lingwistyczne prywyczki sprowadzają się teraz do prostackich "jebać" i "kurwy".
Zwulgaryzowane społeczeństwo ciągnie potem pod krzyż, gdyż nie ma autorytetów, świętości ani klasycznego poczucia humoru adios pomidory i dziś kąpiesz się nie dla mnie w pieszczocie pian.
Postsocjalistyczni, MDMowscy, pszenno buraczani Polacy, w których biblioteczkach Marka Aureliusza wyparło "Pięćset najlepszych dowcipów o dupie i kupie".
Możemy już wrócić na ziemię, panie doktorze?
Jeszcze do niedawna, będąc w głębi serca zwolenniczką segregacji klasowej (przez sporą część życia czytałam Ortegę y Gasseta do poduszki, przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka), zgodziłabym się z Komorowskim, niestety równo rok temu Grabaż wydał swój singiel i od tej pory ilekroć śpiewam z nim:

"żyję w kraju, w którym wszyscy chcą mnie zrobić w chuja"

doświadczam emocjonalnego katharsis.
Wreszcie ktoś powiedział to na głos. Jestem robiona w chuja i tutaj żadną miarą nie pasuje ani eufemizm, ani synonim.
Niestety ilekroć powtarzam głośno po Grabażu zawsze znajdzie się jakiś Komorowski pod fularem, który niczym dobrotliwy wujaszek nachyli się nade mną troskliwie i spyta "dziecko, co tobie? Nie trzeba nosić w sobie złości, cichym trzeba być i dobrym. Patrz, oto przeczyste zdroje, idź nałowić brzanek na podkurek, a Wojciechowa usmaży nam je na maśle".
W tych puchach sarmackich wspomnień i prostoty życia zagrodowego szlachciury, którego łatwe recepty, przyjemne zalecenia i niekłopotliwe bon moty są w zasięgu ręki, potrzeba potężnej dozy uporu (albo głupoty- albo jednego i drugiego), aby upominać się o tych, którzy są przez większość robieni w chuja. I jeszcze nazywać to po imieniu.

Z budowaniem oczyszczalni na krzywoklackich rzekach jest też taka śmieszna sprawa, że podczas gdy pewien procent moich rodaków usiłuje otworzyć pozostałym oczy na spiski, zmowy i wynarodawianie Polaków apelując przy tym o odwagę działania, adresaci tych nawoływań śmiejąc się w kułak i  mając wołających za pisowskich bałwanów z ciemnogrodu, sami nie mają nawet na tyle odwagi cywilnej, aby się przyznać, że uprawiają seks z gumką i nie wierzą w życie pozagrobowe.


Z okazji minionych Świąt i tak dalej życzę Ci, derogi czytelniku, wiele głupoty i uporu w nadchodzącym roku.
A sobie dalszej wiary w człowieka.
Karpiom zaś- żeby przeżyły dla następnych pokoleń.



środa, 1 grudnia 2010

błagam nie

Planowałam zawiesić karierę blogerską na ostatnim wpisie i oddać się twórczości literackiej. Miało być coś na kształt operacji chusta tylko z mniejszą ilością krucyfiksów.
Niestetyż życie skowyczy, Tomasz znów przemówił.
Uzupełniające wyeksplikowanie także moich poglądów znajduje się tutaj bloger Eli Wurman nieświadomie, ale mimo to uprzejmie mnie wyręczył.
Niech więc światła myśl TT przyświeca niczym pochodnia nad resztą notki, gdyż odniesienia będą, zaprawdę powiadam Wam.

proszę państwa, bo nasze dzieci używają wulgarnych wyrazów na określenie.. no państwo wiecie, czego. Jakiej sfery. Wyrażają się.

To porażające oświadczenie złożyła brunetka z ciałkiem i loczkami. I pąsem na różanej buzi.
Siedziałam już trzydziestą minutę odbębniając zebranie rodzicielskie uczniów klasy trzeciej w publicznej placówce oświatowej i nudziłam się jak mops. Ale wreszcie zaczęło się robić ciekawie.
Sala się wyraźnie ożywiła.
Skorzystałam z uwagi zebranych i również zajęłam głos:

przy okazji chcialam zaapelować o przejrzenie historii logowań w komputerach i założenie filtrów. Wiem, że w klasie trwa giełda informacji dotycząca dostępu do materiałów pornograficznych.

p o r n o g r a f i c z n y c h !

A więc jasne, ta blondyna z grubym mężem ma zboczucha za syna! Bo nasze dzieci proszpaniom to nie oglądają gołych bab! My to nawet komputera nie mamy!
Z uwagi na  nieskończenie kosmiczny charakter mojego apelu, zainteresowanie zebranych wróciło się do wulgaryzmów. No i jak to rozwiązać, Zbigniewie, poradź?

a.... o jakich konkretnie wulgaryzmach mówimy?- padło nieśmiałe pytanie z sali.

Zapadła ciężka cisza. Ach, powiedzieć czy nie powiedzieć? Brunetka postanowiła wybrnąć opłotkiem:

wulgaryzmach seksualnych

Użycie przymiotnika "seksualny" zapaliło nowe rumieńce na twarzach zebranych rodziców, średnia wieku 30+.
Ale przynajmniej teraz stało się już wszystko jasne. Mówimy o wulgaryzmach seksualnych.
Biłam się z myślami, czy zapytać "przepraszam, ale jesteśmy na etapie rozważań o cipkach i fiutkach czy raczej chujach i pizdach?", jednak nie odważyłam się.
Podejrzewałam zresztą, że jako jedyna zebrana mam waginę. Reszta posiadała prawdopodobnie zapieczętowane źródła życia.

Niech pani nauczycielka z nimi porozmawia!- sypnął się któryś z wystrachanych rodziców.
O tym, że nie wolno uzywać wulgarnych wyrazów. Seksualnych- dookreslił ktoś inny.

Proszę państwa- teraz zabrała głos pani nauczycielka- ale ja chcę zaznaczyć z góry, że ja nie mam uprawnień do seksualnego edukowania państwa dzieci i pewnie byście państwo sobie tego nawet nie życzyli. Więc jeśli mam z dziećmi porozmawiać to musimy teraz określić, o czym dokładnie ma ta rozmowa być, żebym nie nadużyła państwa zaufania.

Tym samym stało się jasne, że nie uciekniemy przed nazwaniem po imieniu tych obrzydliwych rzeczy, które każdy z nas robi po ciemku.

*

Miałam siedem lat, kiedy kolega przyniósł na wyciągniętym badylu brudny strzępek czegoś i oznajmił triumfalnie "to jest kondom. Jak facet z facetką nie chcą mieć dzieci to facet to zakłada na fiuta".
W wieku ośmiu lat wiedziałam już, że kluczem do posiadania ciężarnego brzucha jest facet, facetka i to, co robią w łóżku. I że facet wkłada tego fiuta między nogi facetki. Miałam też mgliste pojęcie o antykoncepcji.
Jedyne, czego nie wiedziałam, to z czego konkretnie bierze się dziecko? Z tego fiuta?
Zagadnięta o to rodzicielka ("mamo, skąd się biorą dzieci?") odpowiedziała melancholijnie "jak będziesz starsza to porozmawiamy".
Ostatni raz edukacyjny test własnej matki przeprowadziłam w dwunastej wiośnie życia pytając "mamo, co to znaczy impotent?" Spłoniła się i odpowiedziała "nie wiem, naprawdę nie wiem".
Szczęściara- pomyślałam.

*

Proszę pani- powiedziała podekscytowana świetliczanka- bo pani nie wie, co się tutaj działo. Czwartoklasiści przygotowywali się w świetlicy do lekcji biologii i zapytali się dzieci z pierwszej klasy czy wiedzą, co to jest zapłodnienie. Nie zdążyłam nawet zareagować, a pani syn wstał, podszedł do tablicy i rozrysował: to jest plemnik, to jest komórka jajowa, tak powstaje przedjądrze.

Ale to było dwa lata temu i jeszcze w szkole społecznej. Tam pracowali degeneraci i nie odkażali sobie ust po wymówieniu słowa, fuj!, plemnik.

*

Stołeczne liceum. Przedmiot "przygotowanie do życia w rodzinie" wykłada sama autorka podręcznika Zanim wybierzesz. Jest w piątej ciąży, rekomenduje metodę NPR, gdyż "stosowanie prezerwatywy można porównać do uczucia, jakby żona była w czepku pływackim i rękawiczkach".
Human robi sobie podśmiechujki, klasa sportowa pilnie notuje.
Wychodzę po dziesięciu minutach zajęć, w wieku siedemnastu lat mam rozwiniętą nadwrażliwość na pierdolety. Co nie przeszkodzi mi dwa lata później zajść w ciążę.

*

35% pacjentek klinik leczenia niepłodności i przyszpitalnych przychodni leczenia niepłodności to kobiety z przebytymi, nieleczonymi chlamydiozami. U wielu z nich infekcje doprowadzają do mechanicznego uniedrożnienia jajowodów. Niedrożność jajowodów jest podstawowym wskazaniem do skierowania pary do leczenia metodą in vitro.
Szacuje się, że zakażenia rzęsistkowicą dotyczą 50% osób aktywnych seksualnie, z czego u części infekcje przebiegają w formie utajonej bądź nie są leczone. Nieleczona rzęsistkowica może powodować stany zapalne w obrębie miednicy mniejszej oraz niepłodność.
Co roku w Polsce występuje ok. 1000 zachorowań na, uwaga!- kiłę.
Prawidłowo założona prezerwatywa chroni także przed zarażeniem się wirusem HIV drogą płciową.

W świadomości wielu Polaków prezerwatywa jest jedynie środkiem antykoncepcyjnym, a nie podstawowym środkiem profilaktyki zdrowotnej.
Według danych Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny młodzież stosuje najczęściej metody o najmniejszej skuteczności: stosunek przerywany (22%)  i kalendarzyk. Aż 20% badanych młodych kobiet  zadeklarowało niezastosowanie żadnej formy antykoncepcji podczas inicjacji seksualnej.

*

A więc wygląda na to, że mój dziesięcioletni obecnie syn doświadczy za lat dwadzieścia tej samej chujozy, jakiej doświadczam ja siedząc na zebraniu rodzicielskim jego klasy.
Edukacji seksualnej opartej na standardach Polskiego Towarzystwa Seksuologicznego i Polskiego Towarzystwa Ginekologicznego wciąż w szkołach brak, ach, zresztą po co:
Nadszedł czas, abyśmy wreszcie pojęli, że tylko odzyskanie chrześcijańskiego rozumienia życia i monogamiczna koncepcja płciowości gwarantują obronę przeciwko rozprzestrzenianiu się wirusa HIV. Prawdziwą przyczyną AIDS jest bowiem Acauired "Integrity" Deficiency Syndrom, to znaczy utrata integralności moralnej, która podarowała nam ideologię "wolności" seksualnej. Kto nie potrafi tego zrozumieć, albo udaje, że tego nie widzi, niech wie przynajmniej, że prezerwatywa daje tyle samo bezpieczeństwa co magazynek rewolweru w rosyjskiej ruletce.

A Tomasz Lis zaprasza Tomasza Terlikowskiego do programu publicystycznego, choć w normalnym kraju powinno być to uznane za dziennikarski obciach i sprowadzenie poziomu debaty publicznej w rejestry infradźwięków.
W Polszy nie jest, w Polszy prezerwatywa prowadzi do rozwiązłości i pedalstwa, inwitro morduje dzieci, czternastoletnie matki z oddaniem rodzą dzieci i tylko garstka niedobitków mówi niekulturalnie: ja pierdolę, gdzie ja żyję?!

sobota, 27 listopada 2010

na Zachodzie pełno zmian. O Reptilianach i innych zjawiskach przyrodniczych.

Chciałam napisać o Babie Wandze wraz z promocyjną refleksją, że dzieci ulicy w Nairobi rodzą się na zatracenie i cierpienie, a polskie dziatki od maleńkości edukujemy państwowo po to tylko, aby po kilkunastu latach edukacji część z nich wierzyła w pierdolety Baby Wangi.
Albo w chemtrailsy.
To nie jest sprawiedliwe, prawda, Drogi Pamiętniczku?
Tymczasem na zajęcie się sobą oczekuje informacja, ze od czwartku do soboty polscy księża będą się za mnie modlić, gdyż zbłądziłam. Ba, zamierzam zbłądzić ponownie, jeszcześmy ze Starym nie zamknęli linii produkcyjnej.
Jednak dziś mam ochotę na małą sajkozabawę. Wyobraźcie sobie, że jesteście kosmitami. Ale nie złymi jaszczurami Icke'a, wiecie, tylko takimi dobrymi. Z Roswell. Z tym, że nikt Wam nie wybebeszył mózgu.
Zresztą jeżeli nie chce się Wam bawić w zielone ludziki (choć to fajniejszy wariant) to możecie sobie zrobić symulację na mieszkańcu z innego kręgu kulturowego przyjeżdżającego na badania terenowe.

Kwestie, które mogą Was zastanowić z perspektywy innostrańców:

1. Czemu Polacy uparcie wieszają w przestrzeniach publicznych rzeźbę przedstawiającą torturowanego człowieka? W tym samym czasie większość rodziców cenzuruje swoim dzieciom Cartoon Network;

2. Dlaczego publiczne, modlitewne ekspiacje za ludzi leczących niepłodność metodą ivf są realizacją instytucjonalnego prawa do ewangelizacji, natomiast wezwanie do modłów za ludzi, którym wbrew naturze nie wolno pociupciać (nazywa się to celibatem) byłoby literalnym chamstwem i dyskryminowaniem wolności cudzego, zgodnego z prawem wyboru?
Znaczy się, proszredakcji, konkretnie rozchodzi  mi się o to, dlaczego prostactwo i dyskryminacja mają mieć odmienne wykładnie w zależności od statusu podmiotu, który opisują?


3. Dlaczego ludzie urodzeni w czasach, w których pampersy były już dostępne poza Pewexami, powinni się nadal czuć zobligowani do okazywania Kościołowi wdzięczności za zasługi w walce z systemem komunistycznym?
Dobra, jestem wdzięczna, naprawdę, ale czy możemy zakończyć spłacenie długu na nadaniu osiemset piętnastemu głazowi narzutowemu imienia Jana Pawła II (kto nie wierzy niech się wybierze na skwerek przy metrze Stokłosy)?
Przedszkola, szkoły, ulice, parki, powojenne rozliczenia majątkowe, fundacje, stowarzyszenia i ośrodki, kremówki, ustawodawstwo, krzyże w Sejmie i Senacie, milczenie owieczek, co jeszcze jesteśmy winni i jak długo mamy to spłacać?

4 . Dlaczego biskupi amerykańscy piszą tak:


Couples who seek help from fertility clinics and specialists are good people, people who desire the blessing and privilege of parenthood very much. Empathy, compassion and gentleness are called for from all outsiders.
O good people przeczytali? To good. Jejku jejku, czyli można pisać również w takim duchu? Bez aborterów, upośledzeń moralnych i produkcji zarodków? Tak po...oborze: p o  l u d z k u?
Polski Episkopat pisze zaś tak:


W trakcie procedur zapłodnienia pozaustrojowego dochodzi do naruszenia godności człowieka. Poczęcie następuje nie w trakcie aktu miłości, ale na drodze eksperymentalnej procedury technicznej. Nosi to znamiona „produkcji ludzi”.
Techniki in vitro stają się źródłem specyficznego syndromu: po krótkim okresie satysfakcji z posiadania długo oczekiwanego dziecka przychodzi refleksja i świadomość, że jego życie okupione jest śmiercią wielu innych. (...) Nie wolno też zapominać, że syndrom in vitro dotyka mocno samo dziecko, które będzie wymagać szczególnego wsparcia psychicznego, gdy kiedyś dowie się, że kosztem jego urodzenia była śmierć rodzeństwa w stadium embrionalnym.

tak na szybciutko:  Specyficzny syndrom? Produkcja ludzi? Śmierć rodzeństwa? A może czas już przestać wdychać kadzidło, jak babcię kocham?

Moją hipotezą, chociem ja w księgach teologicznych nieuczona, jest, że w Polsce mamy do czynienia z narastającą paniką w obliczu sekularyzacji zachodniej Europy.
Aktualnie polskim hierarchom się wydaje, że jeśli tylko będą wystarczająco ekspansywni, to dzięki uruchomieniu ambon i kontaktów politycznych uda się ten sam myk, który się udał w 1993r.
Czyli uda się uzyskać wpływ na prawodawstwo oraz ochronić polski Kościół przed zmarginalizowaniem jego politycznych i społecznych wpływów.
Ergo da się założyć środkowoeuropejski skansen wolny od widma, tfu, dyferencjacji światopoglądowej.
Wprawdzie socjologicznie i geograficznie nie jest to realne, ale w końcu rozmawiamy o instytucji, która ma po swojej stronie cuda.
O tym, czy ma rację w kwestii nadziei ustawowych możemy pogadać innym razem, ale opierając się na obserwacji krajów ościennych można założyć, że droga do sekularyzacji przestrzeni publicznej jest nieuchronna.
Co więcej bum w pupę będzie bardziej dotkliwe, bo z wyższego konia będziemy spadać.

Możemy oczywiście przyjąć, iż uprzejmy ton episkopatów innych krajów wynika z tego, że zasiadają w nich bardziej uprzejmi ludzie.
Istnieje jednak również inna hipoteza, mianowicie kościoły amerykański i europejski są obecnie w tak czarnej dupie, że muszą bardzo uważać, aby nie zrazić do siebie tych wiernych, którzy pozostali.
Nie stało się to przypadkiem, to pokłosie siejby, z którą obecnie mamy do czynienia w Polsce, bo polscy hierarchowie nie uczą się na błędach kolegów, oni są wszak wyjątkowi par excellence, przecież papież był Polakiem, a Sobieski obronił Europę przed islamem. Polskie zrodziło ich plemię.
Dzięki temu polski Kościół zaposiadł poczucie, że władza się mu należy na mocy tradycji i historii. Nie musi się z niej tłumaczyć, jest wieczna i niezmienna.
Do tego należy dołożyć polską specjalność ostatnich dekad: predylekcję do gromadzenia ludzi przeciw a nie za, choć jest to zupełnie wbrew (a nawet wzdłuż) założeniom chrześcijaństwa.

Kto ma ochotę poodpowiadać sobie na pytania 1-4 to bardzo proszę fakultatywnie, ja natomiast skoncentruję się teraz na pokazaniu światełka w tunelu.
Nie jest prawdą, że Kościół Katolicki nie ma dla niepłodnych katolików innej oferty niż naprotechnologia.
Podczas gdy w Polsce Kościół jest na etapie świeżego pomysłu promowania nowej, zaledwie trzydziestodwuletniej naprotechnologii, Kościół europejski nie ma już złudzeń i wie, że ten numer nie przejdzie.
Po pierwsze polityka uprawiana z ambony byłaby samobójstwem społecznym, po drugie napuszczanie katolików na innych katolików nie zostałoby zaakceptowane przez wiernych, po trzecie Kościół europejski jest w trakcie bolesnej kuracji leczącej ze złudzenia omnipotencji. Kościoły francuski i hiszpański już tę kurację zakończyły.
Po czwarte  trzeba więc szukać kompromisu z medycyną, który z jednej strony nie dojdzie do in vitro, ale z drugiej zaproponuje coś więcej niż oglądanie własnego śluzu na papierze toaletowym.

Dlatego Watykańska Rada ds. Duszpasterstwa Zdrowia już w 1995 (sic!) wydała oświadczenie, że sztuczna inseminacja homologiczna znajduje się obecnie "w trakcie dyskusji" i jako taka jest w świetle instrukcji Donum Vitae neutralna moralnie.
Francuski episkopat skomentował to następująco:

Pour les techniques d insemination artificielle homologue, l Eglise catholique na pas tout a fait le meme jugement ethique. Elle peut etre admise dans le cas ou le moyen technique ne se substitue pas a l union conjugale. Si le sperme est recolte apres un acte sexuel complet, l Eglise y est favorable. Ce qui est important a la fois pour les parents et l enfant, c est que les techniques soient mis au service de l amour humain et ne s y substituent pas.
 Zaś episkopat amerykański wydał dyrektywy oraz uszczegółowił, aby nikt nie miał wątpliwości, o które dokładnie techniki medyczne chodzi:



Reproductive Technologies under Discussion (neither "approved" nor "disapproved"):
  1. Gamete intra-fallopian transfer (GIFT).
    (The Sacred Congregation for the Doctrine of the Faith has not yet pronounced on the subject.)
  2. Intrauterine insemination (IUI) of "licitly obtained" (normal intercourse) but technologically prepared semen sample (washed, etc.).



Tak, w momencie, w którym na adonai.niepłodność proponuje się kurację sproszkowaną skałą ze ścian groty w Betlejem oraz poleca obwiązywać brzuch paskiem św. Dominika Savio, oficjalne stanowisko Rady uwzględnia (przynajmniej częściowo) rozwój medycyny rozrodu.
W Polsce mówią o tym pojedynczy teologowie (Małgorzata Wałejko), czasem pojawiają się też głosy  pacjentów, którzy samodzielnie dotarli do tej informacji w anglojęzycznych źródłach*.
Co interesujące, Wałejko zastrzega, iż wiedza dotycząca miękkich metod ART, których zastosowanie Kościół pozostawia wewnętrznej decyzji katolika, nie powinna być wiedzą ogólnie dostępną ze względu na delikatność materii, jakiej dotyczy.
Powinna byc rozważana w zaciszu konfesjonału z wrażliwym, kompetentnym spowiednikiem.
Im usilniej jednak wizualizuję kompetencję polskich proboszczów powiatowych i wojewódzkich, tym bliżej mi do pewności, że chyba faktycznie przez moment widziałam rozwidlony język u Królowej Elżbiety.
Jeśli ktoś bowiem wierzy w to, że polscy księża będą spontanicznie edukować wiernych z niuansów biologii, ginekologii i etyki, to w zasadzie nic nie stoi na przeszkodzie, aby uwierzył też w Reptilian.

Zamiast tego dziewięciuset pięćdziesięciu polskim księżom dofinansowuje się i proponuje kurs "In vitro i naprotechnologia- bioetyczne szkolenie dla księży".
A tak przy okazji: jaki będzie kolejny krok? Wydawnictwo Księży Marianów wyda "Mały samouczek diagnostyczny w psychozach schizoafektywnych"?

Poza inseminacją homologiczną z użyciem perforowanej prezerwatywy neutralne moralnie są jeszcze dwie metody. Są to LTOT (Low Tubal Ovum Transfer) i GIFT.
Na czym polega inseminacja po katolicku?
1. nalezy się zaopatrzyć w specjalną prezerwatywę umożliwiającą pobranie nasienia bez zmiany jego właściwości biochemicznych;
2. Należy ją przedziurawić (niektóre prezerwatywy nie są fabrycznie perforowane, bo są przeznaczone dla ortodoksyjnych żydów. Perforacja jest opcjonalna). Dziurka jest po to, aby zapewnić aktowi teoretyczny potencjał prokreacyjny;
3. Należy odbyć stosunek seksualny ze współmałżonkiem;
4. Prezerwatywę wraz ze znajdującym się weń ejakulatem należy w ciągu godziny zawieźć do kliniki leczenia niepłodności, gdzie nasienie zostanie poddane preparatyce;
5. Ostatnim etapem jest podanie przygotowanego nasienia do macicy za pomocą katetera (cewnika) ;

Tak przeprowadzona inseminacja homologiczna wg Watykanu nie narusza godności osoby ludzkiej, bo jest tylko uzupełnieniem kompletnego aktu właściwego, który wcześniej miał miejsce w małżeńskiej alkowie.
Godnością kobiety, którą najpierw redukuje się do zbiornika na legalnie uzyskany ejakulat, a potem zapładnia cewnikiem z mężowskim nasieniem, Rada się nie zajmuje. W każdym razie litera prawa została zachowana, inseminacja po katolicku spełnia kryteria godności wyznaczone instrukcją Dignitas Vitae.

Zanim pomyślicie sobie, że to horror, weźcie pod uwagę, że to ostatnia deska ratunku dla wielu katolickich, niepłodnych par.
I dlatego warto o niej mówić.
Skuteczność inseminacji nie jest wysoka (10-15% na cykl, szczyt powodzeń przypada na czwartą próbę), ale istnieją sytuacje, w których jest prostym i jedynym wyjściem (np. wrogość śluzu szyjkowego).
A w całej dyskusji dotyczącej biurokratycznego okrucieństwa Kościoła oraz ugrzęźnięcia w rozkroku między oświeceniem i wiarą, nie należy zapominać o tym, że podmiotem jest cierpiący pacjent.
Który ma prawo posiadać dowolne wyznanie, także katolickie.
I nie czyni go to człowiekiem gorszym, śmiesznym czy niezasługującym na pełną informację o leczeniu zgodnym z jego przekonaniami.

Wróćmy do zimnych faktów. Nie twierdzę, że Kościół mówiący "in vitro nie, ale GIFT, IUI homologiczna i LTOT- tak" jest kościołem bardziej progresywnym niż  polski Kościół idący va banque.
Uproszczenie tego równania w taki sposób byłoby niepoważne.
Dlatego uproszczę temat jeszcze bardziej i napiszę, że współczesny KK staje się kościołem talmudycznym.
Proces talmudyzacji, również upraszczając, rozpoczął się w Oświeceniu, kiedy to Kościół zadecydował, że poza byciem kościołem mistycznym, będzie też kościołem racjonalnym.

O ile działało to na poziomie "Ziemia jest okrągła", o tyle pewnych problemów zaczęło przysparzać po dotarciu do teorii ewolucji (w którym momencie dusza zostaje tchnięta w homo sapiens? Co to konkretnie znaczy stworzenie in statu viae? Homo Habilis był obdarzony pierwiastkiem boskim? A Neandertalczyk?).
Problemy były na tyle spore, że sprawę rozstrzygnięto dopiero w 1996 roku mimo wcześniejszych, ostrożnych prób z encykliką Humanum Geris (1950).
W XX wieku poszło zaś już zupełnie źle, gdy wraz z rozwojem nauki coraz więcej dylematów rozstrzyga się nie na poziomie ogólnego pojęcia o wyobrażeniu i ucieczek w definicyjną nieostrość, a na poziomie  molekularnej wręcz szczegółowości.
I kwestie przez te dylematy wywoływane są kwestiami żądającymi definicji precyzyjnych: w którym momencie zaczyna się człowiek? W którym momencie człowiek się kończy? Czy zygota z jądrami haploidalnymi to człowiek czy jeszcze nie? Jak naukowo zdefiniować godność?
Jeśli raz podjęło się grę "nauka nie jest sprzeczna z wiarą" to należy grać dalej.
Niestety im więcej talmudu i wysiłków racjonalizowania wiary, tym mniej samej wiary i sensu. Na coś się trzeba w końcu zdecydować, zwłaszcza, że sporo ludzi za najbardziej pociągający w chrześcijaństwie uważa nakaz bycia dobrym człowiekiem.
Drzewiej kodeks miał dziesięć przykazań i aneks "kochaj pana Boga całym swoim sercem, całą swoją duszą i ze wszystkich sił swoich, a bliźniego swego jak siebie samego".
W momencie kiedy kodeks dobrego człowieka ukazuje się w sześćset osiemdziesiątym trzecim wydaniu poprawionym wraz z kanonicznymi przypisami tłumacza, entuzjazm czytającego nieco opada.
Kiedy zaś aneks dochodzi do uściśleń, w którym miejscu plemnik powinien wniknąć w komórkę jajową, aby człowiek utrzymał swoją godność i przyzwoitość, odbiorca zaczyna się czuć zdezorientowany.

Wprawdzie nie wiem, jaką prasę miałaby dziś instytucja upierająca się, że cała ta ewolucja to szajs (odłamy amerykańskie i Tea Party sobie darujmy, to margines), ale być może- powtarzam: być może- byłoby to mimo wszystko bardziej wewnętrznie spójne niż konkludowanie, że założenie prezerwatywy zniszczy podmiotowość człowieka, ale przedziurkowanie gumki ją ocali.
A do tego dochodzimy.
Franciszek Longchamps de Berrier wykłada się na identycznym wertepie: bo cóż niby mają oznaczać te jęki i stęki w sprawie rozmrażania zamrożonych embrionów? To w końcu bronimy bezwzględnej wartości życia, czy pozostawiamy embriony na wieczność w azocie tworząc chrześcijańską wersję Gemary?
Pff, a skoro i tak dochodzimy do talmudu to po co ta cała akrobacja z chrześcijaństwem?

A, dla Lutra. Dobra, Marcin Luter wykazał się pewną odwagą paradując z młotkiem po Wittenberdze, ale dla współczesnego Polaka nie ma to większego znaczenia.
Polski kościół katolicki nie ma w Polsce konkurencji. Ale zawsze można zorganizować związki zawodowe, nespa?
Kiedy w 2004 uczestniczyliśmy ze Starym w kursie nauk przedmałżeńskich, w trakcie którego zebrani zostali powiadomieni, iż tradycja polska jest w dalszym ciągu zagrożona przez żydostwo, byliśmy jedynymi ludźmi, którzy po tych słowach opuścili kościół.
Albo więc otaczają nas milczące owce albo kościół był tego dnia pełen antysemitów.
Wybitny pieśniarz i poeta polski, Michał Wiśniewski, nawoływał:

wstań, powiedz nie jestem sam!

Polski katoliku liberalny, który nie zgadzasz się z diagnozą polskiego KK, będącego w tym ujęciu  przeżartym robaczkami jabłuszkiem, czy wstajesz i wychodzisz z kazania, kiedy słyszysz o żydostwie albo realizacji idei Frankensteina?
Trzaskasz kościelnymi drzwiami, kiedy zostaje Ci oznajmione, że badania prenatalne to moralnie wstrętne "badanie jakości" potomstwa ? Sygnalizujesz jakoś swojemu proboszczowi, że nawoływanie do pogardy lub potępienia innych istot ludzkich i ich wyborów, nie jest zgodne z ideą chrześcijaństwa, więc nie dajesz na to przyzwolenia?
Być może się mylę, ale jeśli w takich chwilach mościsz wygodniej zadek na kościelnej ławce to znaczy, że właśnie dołożyłeś kolejny atom do pewności siebie polskiego Episkopatu.

Moja działka to mówienie niepłodnym katolikom "furtka jest tu, tu i tu. Chcecie- skorzystajcie, wolno wam zgodnie z wytycznymi Watykanu nawet jeśli wasz proboszcz twierdzi co innego".
To, co mnie interesuje, to jak pozostać niekatolikiem, przeżyć i nie mieć zgagi z tytułu zachowania polskiego obywatelstwa.
A zatem dotarliśmy do właściwego momentu na wprowadzenie w dyskurs społeczny wariantów Cioci Tereni i Stefana.

Pewnego dnia osiemdziesięcioletnia Ciocia Terenia poprosiła mnie o wysłanie listu następującej treści:

do administracji Spółdzielni Budowlano Mieszkaniowej X
Bardzo szanowną Administrację proszę, żeby wydała zarządzenie, że na mojej klatce schodowej nie wolno gotować kapusty, bo sąsiad Janeczko gotuje i mi śmierdzi.


z poważaniem


Teresa Ż.

Co się zaś rozchodzi o wariant Stefana, mojego ojca notabene, to polegał on na tym, że Stefan miał sąsiada Pietrusińskiego i onże jarał fajki na klatce schodowej. Wobec czego Stefan zaczął jarać na tej samej klatce kadzidełka.
Pietrusiński przetrwał paczuli, i trzymał się jeszcze przy cytroneli, ale przy kwiecie miłości spasował. Żadna ze znanych mi osób nie dała rady kwiatowi miłości.
Wtedy Stefan też spasował i odtąd na klatce zapanowała miłość oraz harmonia.
<niestety Stefanowi afekt do kadzidełek palonych w zaciszu domowym pozostał, no ale to już koszty własne>

Wariant cioci Tereni to wariant polski, a wariant Stefana jest wariantem francuskim.
Terenia miała generalnie taki pomysł na życie, że klatka schodowa należy do niej, co administracja powinna jedynie formalnie przyklepać. W związku z czym wszyscy wielbiciele bigosu mogą się wynosić do miastowych garkuchni albo przerzucić na pieczywo chrupkie Vasa.
Z kolei Stefan uznał, że klatka schodowa jest przestrzenią wspólną i dlatego nie można tam palić ani papierosów, ani też kadzidełek.

Z mojego punktu widzenia wariant Stefana nie narusza niczyich praw obywatelskich w związku z czym wydaje się być rozsądnym kompromisem. Ty zabierzesz krzyż z urzędu gminy, ja nie będę Ci w oczy świecić Ptaahem albo gwiazdą Dawida. Ty nie będziesz mnie chłostać modlitwami, ktore mnie poniżają i obrażają moje wybory, ja natomiast uszanuję twój wybór w zakresie celibatu.
Prawo cywilne zaś ustalimy dla wszystkich.
Pięknie, prawda?

Niestety polski Kościół katolicki utknął na myśleniu "przedmurze laickiej Europy" i dlatego wydaje mu się, że w Polsce można machać ognistym mieczem bożym oraz wywalać ludzi na bigos do miasta. Bo tak stanowi prawo przyrodzone i wewogle.
Apostolat a la polonaise sprowadza się więc do tego, że kardynał Dziwisz przeprosi za moje grzechy we wszystkich polskich świątyniach i będzie to czynić trzykrotnie, w czwartek, piątek i sobotę. Przeprosi też za badania ultrasonograficzne w ciąży i za wychowanie seksualne dzieci i młodzieży:

Przepraszamy Cię Panie!
za brak szacunku dla kobiet oczekujących narodzin swojego dziecka...
za naśmiewanie się z rodzin wielodzietnych i obojętność na ich potrzeby...
za tych, którzy przyczyniają się do zabójstwa dzieci nienarodzonych...
za łamanie praw osoby ludzkiej, a przede wszystkim prawa do życia i do egzystencji godnej człowieka...
za egoizm małżonków przejawiający się w zamknięciu na przyjęcie nowego życia, przez sztuczne niszczenie płodności i lekceważenie w swoim sercu przykazania "nie zabijaj!"...
za kontrolę "jakości dziecka" w okresie prenatalnym i rzekomo "legalne" zabijanie z powodów eugenicznych...
za rozbijanie małżeństw, łamanie wierności małżeńskiej, rozwiązłość obyczajów, konflikty rodzinne, uleganie nałogom i nieodpowiedzialne postępowanie...
za nadużycia tzw. edukacji seksualnej dzieci i młodzieży, osłabianie naturalnej wrażliwości i wstydliwości młodych oraz ośmieszanie cnoty czystości...
za brak szacunku wobec ludzkiego ciała i niewłaściwe myślenie o ludzkiej płciowości...
za to, że nie traktujemy naszego ciała jako świątyni Ducha Świętego i że nie pamiętamy, iż jest ono przeznaczone do zmartwychwstania i chwały wiecznej...

W tym czasie katolicy, również ci liberalni, będą grzecznie siedzieć w ławkach i myśleć "oesssuu, ale już przesadzają, naprawdę". Obejrzą sobie dokładnie sufit, przeżegnają się, rozważą ostatnie nowiny w firmie, po czym wyjdą na mroźne listopadowe powietrze, a wieczorkiem machną jakiś  uszczypliwy, antyklerykalny wpis na forum Gazety.


*
Po namyśle nabijanie się z rodzin wielodzietnych jednak bym zostawiła. Kiedy urodzę Trzecie stanę się automatycznie wielodzietna, więc co będę piłować gałąź, na której siedzę.
To ja bym jeszcze wobec tego poprosiła księdza biskupa o jakąś małą nowennę w intencji Bogny B. psycholożki, która w umiłowaniu bliźniego i trosce o jego ewangelizację, nawraca mnie obrazkowo na wielodzietnych.org:




Niech święta Panienka umocni Ją w wytrwałym apostolacie, a redakcje Polonia Christiana, Przewodnika Katolickiego i Gościa Niedzielnego, do których pisuje autorka tego demotywatora, przełamią się tegorocznym opłatkiem w duchu prawdziwie głębokiej, chrześcijańskiej miłości.
Wszak Dziecię się narodziło, by zbawić ludzki ród od zła.

*inseminację homologiczną z użyciem perforowanej prezerwatywy można obecnie wykonać w Polsce w gdańskiej Invikcie i warszawskim Invimedzie. Prezerwatywy do kupienia na e-bayu, koszt ok. 7 funtów.

niedziela, 21 listopada 2010

jutro zagłada, proszę słonia

In vitro... dobra, żartowałam. Bo dziś będzie o zagładzie i o lesbijkach. Serio, serio. No, w każdym razie odrobinę. Nawet mimo świadomości, że dziś wypada tysiąc pięćset szesnasta rocznica śmierci świętego Gelazjusza Pierwszego, papieża, a wczoraj minęła rocznica urodzin błogosławionej Jozafaty z Hordaszewskich.
Lesbijki a sprawa polska. Oto temat dzisiejszych zajęć.

W lutym 2009 miałam okazję wysłuchać wystąpienia niejakiej Anki Zet

dotyczącego dostępności metody zapłodnienia in vitro dla par homoseksualnych.
Autorka wypowiedzi skarżyła się, że ogólnie jest ciężko i że lekarz z pewnej stołecznej kliniki odmówił przeprowadzenia zabiegu ivf znajomej parze lesbijek. I że to skandal etc.
Wysłuchalam całej wypowiedzi dochodząc do następujących konkluzji:

a) drażliwe społecznie sprawy powinny mieć rzeczników odzianych w dobrej marki gajerek i wyposażonych w nienaganny manicure.
Im bardziej freakowaty estetycznie rzecznik, tym gorzej dla celu, o który się walczy. Tym samym pojedynek Anka Zet kontra Wojciech Wierzejski:

kończy się wynikiem 0:1;

b)  najpierw stadiony, potem parytety. Powoli. Nie od razu Kraków zbudowano, wywalczmy więc najpierw ustawę bioetyczną dla par małżeńskich, potem spróbujemy wprowadzić tylnymi drzwiami refundację, za kilkanaście/dziesiąt lat przyjdzie czas na lesbijki;
c)  naprawdę jestem tolerancyjna, ale występowanie Anki Zet i mnie w ramach jednego panelu sprawia, że moja Sprawa zostaje nadkażona jej Sprawą, przez co obie gówno osiągniemy;

Referowałam to wszystko w samochodzie Staremu, a potem jeszcze paru innym osobom.
W ogóle uważam, że nawyk sprawozdawczy jest pożyteczny, czego dowodzi również ta historia. Gdzieś bowiem między drugim a trzecim rozmówcą zaczęło mi to lekko wonieć.
Przy czwartym fetor dorównywał sytuacji olfaktorycznej w pracowej łazience Starego w chwili kiedy opuszcza ją nasz ulubiony redaktor X.
Proust doświadczał reminiscencyj przy magdalenkach, ale ja jestem siermiężnym produktem rewolucji robotniczo chłopskiej, więc warunkuje mnie ideologiczny smród.
Otóż smród ten wrócił mnie wprost do filmu "Gdyby ściany mogły mówić II".
Nawiasem mówiąc niewyobrażalna wprost chała, porównywalna tylko z- jak mi się wydaje- obrazem "Kawkazskij plennik", Warszawski Festiwal Filmowy rok 1998, w połowie projekcji którego lektor oznajmił widzom zdumionym głosem "o kurwa, skończyła mi się lista dialogowa".

Druga część "Ścian" poświęcona jest lesbijkom i szerzej problemowi coming outu, a dla tej historii ważna jest nowela druga: oto cztery młodziutkie lesbijki idą na uczelniane zebranie sióstr w feminizmie, na którym mają uzgadniać kolejne szczegóły strategii. Tymczasem przystojna szefowa oznajmia im publicznie "wybaczcie, dziewczyny, ale macie kiepski PR, a my najpierw musimy załatwić postulaty feminizmu, a potem, jak starczy czasu i w ogóle, zajmiemy się lesbijkami. Tak że ten, poczekajcie w kolejce".
Dziewczyny się oczywiście oburzają i irytują, a potem jedna z nich znajduje sobie kochankę w typie męskim, reszta się uprzedza, ale wszystko kończy się coming outem i częściowym happy endem.
Celowo zdradzam Wam zakończenie, aby nikt nie wpadł na pomysł wypożyczenia tej szmiry. I uwierzcie, wyświadczyłam Wam przysługę.

Wychwycenie analogii miedzy moim odbiorem słów Anki Zet, a uprzejmą propozycją szefowej feministek jest dość jasne.
Dlatego poprzestańmy na dżentelmeńskim stwierdzeniu, że reakcję wsobną miałam godną Joanny Najfeld i nie dźgajmy już mojej miłości własnej, która i tak na samo wspomnienie tamtej sytuacji dziurawi się niczym rzeszoto.
Właściwą kwestią i pytaniem w przededniu zagłady jest więc to, czy można walczyć o wolność wywalając jednocześnie z wózka inne dyskryminowane grupy społeczne?
Alternatywnym pytaniem, interesującym bossów polskiej prawicy radykalnej, jest czy można walczyć o lokalną Arkadię, gdzie będziemy kultywować cywilizację miłości na pohybel europejskim lewakom i pedałom?
Trzecim natomiast zasadnym pytaniem jest, dlaczego część nas (optymistycznie założę, że ten zbiór jest jednoelementowy i sprowadza się do mnie) ma tak potężne skłonności do oportunistycznego myślenia, że sama przed sobą udaje, że kolejki za podstawowymi prawami człowieka docierają kiedykolwiek do lady? I  że kiedyś tam się wróci po te zostawione lesbijki (gejów/wyzysk dzieci z Filipin/inne dołożyć)?

W lecie miałam przyjemność uczestniczyć w kongresie, w trakcie którego poinformowano nas, że przyszłość przed medycyną rozrodu rysuje się jasno i optymistycznie, czego dowodem jest rozszerzenie listy chorób wykrywanych dzięki diagnostyce preimplantacyjnej.
Listę rozszerzono o chorobę Alzheimera, nowotwór trzustki, a także nowotwór piersi.

PGD, diagnostyka preimplantacyjna zarodka, w Polsce wykonywana jest przez jeden tylko ośrodek (drugi wykonuje skan metodą PcGD czyli diagnozuje komórkę jajową jeszcze przed jej zapłodnieniem). Jest to stosunkowo młoda metoda, w 1992 urodziło się w Anglii pierwsze dziecko po zastosowaniu IVF i diagnostyki preimplantacyjnej wykluczającej mukowiscydozę, którą była obciążona rodzina dziecka.
Obecnie PGD można wykonać w kierunku:
>  mukowiscydozy
> zespołu Werdniga-Hoffmana
> zespołu Smitha-Lemlego-Opitza
> choroby Huntingtona
> stwardnienia guzowatego
> zespołu Downa
> zespołu Edwardsa
> zesołu Pataua
> zespołu Klinefeltera
> zespołu Turnera
A od niedawna także w kierunku wymienionych przeze mnie na początku chorób.

PGD nie jest związana z niepłodnością, nie jest też procedurą rutynową. Wskazaniami są przede wszystkim nosicielstwo chorób genetycznych i obciążenie rodzinne (m.in.występowanie w rodzinie aneuploidii).
Oznacza to, że każda para, która posiada obciążony wywiad, powinna mieć zapewnioną możliwość podjęcia decyzji o PGD.
Jest to oczywiście równie realne co otrzymanie stu milionówWałęsy, no ale obowiązek informacyjny spełniłam.
Aby dopełnić obrazu nowoczesności Polski dodam, że oba polskie ośrodki wykonujące badania PGD i PcGD są ośrodkami prywatnymi, koszt badania to kilka- kilkanaście tysięcy w zależności od ilości skanowanych chromosomów.
Do tego należy dodać koszt procedury in vitro, bo choć sama PGD nie wiąże się z niepłodnością to jest nieodłącznie związana z in vitro.
Obrazowo tę zależność można porównać do operacji na otwartym sercu:
Nie każde rozcięcie klatki piersiowej pacjenta (in vitro) oznacza zamiar wykonania operacji na otwartym sercu (PGD), ale nie da się przeprowadzić operacji na otwartym sercu bez rozcięcia klatki piersiowej.

Cel PGD sprowadza się bardzo z grubsza do tego samego, do czego sprowadza się cel badań prenatalnych.
Czyli do określenia kondycji genetycznej zarodka jeszcze przed implantacją w macicy. Pobiera się więc jedną komórkę z kilkublastomerowego zarodka (analogicznie: ciałko kierunkowe z oocytu) i poddaje ją badaniom genetycznym. Pobranie komórki nie ma wpływu na zarodek i jego rozwój.
Zarodki wadliwe genetycznie nie są transferowane do macicy (Tak, Tomaszu, giną).

Wprawdzie w naszym szumiącym szopenowskimi wierzbami kraju odwykliśmy od mówienia tego na głos, ale jednym z celów wykonania klasycznego badania prenatalnego jest  danie ciężarnej możliwości wyboru przerwania ciąży, jeśli płód jest chory, co gwarantuje jej art. 4a ust. 1 pkt 2 ustawy z 1993 r. "O planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży".
Wersją lansowaną oficjalnie jest zaś ta, że badania prenatalne robi się celem wewnętrznego pogodzenia się z informacją, że dziecko urodzi się chore.
Ponieważ jednak wszyscy jesteśmy dorośli i część z nas wierzy w miraż zwany prawami człowieka, to proponuję trzymać się wersji, że mimo wszystko chcielibyśmy ich przestrzegać i widzimy w tym sens.
Co dotyczy również dorosłych kobiet.
PGD ma nad badaniami prenatalnymi istotną przewagę: jeśli okaże się, że zarodek jest obciążony np. Zespołem Patau  nie zostanie transferowany do macicy, co jest na wielu poziomach mniej problematyczne niż terminacja ciąży w 16-20 tygodniu, kiedy to z reguły napływają polską pocztą wyniki inwazyjnych badań prenatalnych.
Jednak, i tu się koloniści mogą zdziwić, nie dotarliśmy jeszcze do sedna problemu.
Sednem problemu jest słowo, które ostatnio święci triumfy w mediach, mianowicie eugenika.
Jak długo poruszamy się w obrębie zespołów Pataua, Edwardsa względnie Dystrofii Mięśniowej Duchenne'a, tak długo sytuacja wydaje się być względnie prosta.
Ale zakładając, iż w ogóle dopuszczasz w swojej wyrodnej wyobraźni, czytelniku, morderstwo Nienarodzonego (kerownik wybaczy, znów czytałam Frondę, pardąsik), to prawdopodobnie mogłoby czynić Ci różnicę, czy usuwasz płód, dla którego poród będzie jednocześnie wyrokiem śmierci (lub rychłej śmierci), czy też płód posiadający gen BRCA1, który nosiciela obciąża osiemdziesięcioprocentowym ryzykiem zachorowania na raka piersi.

Rak piersi, jak przypuszczam, choć mało atrakcyjny, nie jest najgorszym, co może przydarzyć się człowiekowi. Zwłaszcza człowiekowi, który z góry wie, że ma tylko 20% szans na zdrowie, może zatem próbować różnych zachowań prewencyjnych lub wręcz poddać się profilaktycznej mastektomii i zdecydować na protezę.
Nawet jeśli nie jest to najfajniejszy z możliwych plan na życie to jednak daje pewne perspektywy.

W tym punkcie zresztą ja i dr Paul Serhal znacząco się różnimy w ocenie, co prawdopodobnie nie zakłóca spokojnego snu doktorowi Serhalowi, pokazuje za to, że mówimy o kwestiach nieoczywistych, a w każdym razie zdecydowanie wartych publicznych debat.
W kraju Lecha i Syrenki oczywiście się one nie odbędą, bo u nas wszyscy rodzą się zdrowi i krzepcy, a na oddziały onkologiczne trafiają co najwyżej dlatego, bo jedli żywność modyfikowaną albo palili papierosy.

W tym miejscu przypomina mi się bardzo a propos rozmowa Szymona Hołowni z profesorem Kazimierzem Szałatą o tym, że mieszkańcom zgniłego Zachodu coraz mniej wystarcza sam dar życia, za to coraz bardziej wykłócają się o jakość tego życia.
Teza Szałaty jest następująca: podczas gdy Europa oraz Ameryka Północna doszły do niebezpiecznego etapu wartościowania życia, w Afryce życie wciąż jest wartością samą w sobie. Tu Szałata przywołuje swoje osobiste doświadczenia:

Od dawna pracuję na rzecz trędowatych i kilka lat temu w Niamey, stolicy Nigru w Afryce Zachodniej, uczestniczyłem w ich święcie. Po uroczystościach na środku areny zauważyłem coś, co mnie przeraziło. Nie wiem, jak się ten człowiek poruszał, nie miał rąk ani nóg - jakieś kikuty, po prostu pełzał po piasku, wzbudzając tumany kurzu. Twarz też miał potwornie zdeformowaną, ale uśmiechniętą. Powiedział mi tylko jedno: piętnaście lat temu został wyleczony z trądu i żyje. (..)
Jan Paweł II powtarzał, że przyszłością świata jest Afryka. Kiedy tego słuchałem, myślałem, że to taka podlana ekstrawagancją kurtuazja wobec biednego kontynentu. Odkąd zacząłem tam jeździć, dostrzegam, że Papież miał rację. Łysy chłopak z Polski chce skończyć życie, bo nie jest w stanie sprostać jakiejś wydumanej przez siebie wizji. Nieporównanie bardziej poraniony człowiek z Niamey żyje w realnym świecie, ma realne problemy, nie rozpacza, że nie jest Tomem Cruise'em. W Europie wali się oświeceniowa wizja świata i człowieka, a nowej wciąż nie widać i błądzimy jak dzieci we mgle.
A ludzie w Afryce są wolni od tych oświeceniowych i postoświeceniowych schematów. Oni mają kompas, który my zgubiliśmy - naturę. Zamiast zmagać się z pytaniami, czy życie to proces biologiczny, czy psychiczny, szukają smaku tego życia. Na drugiej półkuli nadal funkcjonują pojęcia takie jak tajemnica, u nas zamieniona na niewiedzę, powołanie - tu przekształcone w karierę, czy szczęście - przerobione przez nas na sukces. I dlatego mniej jest tam pomyłek w ocenie wartości własnego życia. Nie ma szwajcarskich klinik, gdzie chory człowiek otoczony niemą litością bliskich przy relaksacyjnej muzyce może wypić śmiertelny koktajl z leków przeciwbólowych i usypiających.

Całość wywiadu tutaj, całą książkę zresztą polecam.


Nie byłam nigdy w Niamey, byłam w miejscu teoretycznie daleko bardziej cywilizowanym wg europejskich kryteriów, czyli w Nairobi, gdzie nota bene mieści się siedziba ONZ. W związku z tym pozwolę się podzielić zgoła przeciwnym wrażeniem.
Na ulicach Nairobi widziałam kilkuletnie dzieci ulicy z tubkami butaprenu na szyjach. Nie dożywały na ogół dojrzałości, wcześniej wykańczał je albo AIDS albo zbliznowacenie płuc.
Prawdę mówiąc tam, gdzie Szałata widzi afirmację życia ja widziałam jego straszne marnotrawienie z powodu nędzy, braku edukacji, braku opieki medycznej, braku sprawnie działających struktur socjalnych.
Braku- uwaga, teraz wprowadzę termin, który rozdrażnia koleżanki i kolegów z portalu na literę F- wolności wyboru, bo warunkiem wstępnym zaistnienia wolności wyboru jest uprzednie zaistnienie możliwości wyboru.
Trudno mówić o możliwościach dziecka, którego matką jest nairobiańska nieletnia dziwka (pozdrawiam, Marcinie K.), i które na ulicę trafia niemal po urodzeniu lub w krótki czas po nim, kiedy tylko osiagnie etap dojrzałości do hordy (ok. trzeciego roku życia).
Oczywiście istnieją przeróżne fundacje i stowarzyszenia, ale jest ich zbyt mało w stosunku do potrzebujących dzieci, poza tym na noc ośrodki społeczne są zamykane, więc dzieci z powrotem idą na ulicę.

Teza Szałaty, nie wyrażona oczywiście wprost, bo na to profesor jest za subtelny i za dobrze wychowany, jest więc taka, że nam w Europie się po prostu z dobrobytu w dupach poprzewracało, skoro mając pełny brzuch, bieżącą wodę w water closecie i pilota obsługującego kablówkę rozważamy możliwość dobrowolnego przerwania swojego życia, miast tańczyć po łąkach i lasach, i dziękować, że nie urodziliśmy się w Nairobi.

Spodziewam się, że gdybym znalazła się na bezludnej wyspie moim głównym marzeniem byłoby znalezienie wody pitnej.
A jednak kiedy piszę te słowa oddaję się w całości rozważaniu, czy Stary wpadnie na to, żeby kupić porządną herbatę aromatyzowaną, bo wczorajsza Gold Tea Liptona zupełnie mi nie smakuje.
Gdybym natomiast miała się skupić na marzeniu z cyklu "pokój dla świata" to życzyłabym sobie, aby każdy mieszkaniec tej planety miał dzisiejszego wieczora zmartwienia nie poważniejsze niż  Gold Tea or not Gold Tea,  nie zaś tego, abyśmy wszyscy pospołu pełzali w kurzu ciesząc się tym, że konik tu był.

Ale co do paru kwestii zgadzam się z doktorem Szałatą.
Na przykład co do tego, że nie umiemy rozmawiać o trudnych sprawach, z naciskiem na śmierć i towarzyszące jej dylematy.
Z naciskiem na zagadnienia etyczne, bo mało kto w Polsce wie, że etyka jest nie tylko katolicka, a nawet wręcz przeciwnie.
Z naciskiem na otwarte pytanie o to, czy świadome urodzenie dziecka z wadą letalną jest szlachetnym miłosierdziem czy raczej egoizmem zaniechania.
A to nas wraca do pytania  o PGD.
"PGD się rozwija" poinformowała mnie Anna Veiga. Rozwija się tak dobrze, że możemy się spodziewać dalszych rozszerzeń listy wykrywanych schorzeń.

Ha.
I tu się, Drogi Watsonie, znów zjawia ten brzydki problem zagłady oraz określenia jej terminu.
Badamy zatem blastomer trzydniowego zarodka i widzimy, że zarodek jest obciążony zespołem Pataua. Informujemy parę. Para decyduje, że nie transferuje zarodka ergo nie zachodzą w ciążę ergo nie rodzą dziecka, które umrze +- w ciągu roku od narodzin.
Ergo zarodek zostaje zniszczony.
Choć dar życia jest darem pięknym i bezcennym, to zachodzi możliwość, iż otrzymanie tego daru wraz z wadami nerek, napadami drgawek, wadami serca, ubytkami skóry skalpu, rozszczepami wargi i podniebienia czy hipotonią mięśniową, a do tego z wyrokiem śmierci w ciągu maksimum trzech lat, jest mało miłosierne z punktu widzenia chorego dziecka.
Tak się albowiem składa, iż dzieci z zespołem Pataua nie mają uszkodzonego systemu nerwowego, więc w pełni odczuwają ból wynikający z ich kondycji.
Rozumiem i szanuję, iż doktor Szałata może widzieć piękno i wyższą wartość w powołaniu na świat dziecka chorego na śmiertelną chorobę genetyczną. Być może mam ubogie życie wewnętrzne, ale  ja widzę w tym wyłącznie okrucieństwo i żadnych wartości dodanych.
Schody jednak zaczynają się w chwili, w której embriolog mówi rodzicom "Zespołu Pataua nie ma, ale zarodek jest obciążony ryzykiem zachorowania na chorobę Alzheimera". No i co teraz?
To właśnie wątpliwości biologa Stanisława Cebrata, którymi dzieli się z czytelnikami Tygodnika Powszechnego:
1. Obecnie coraz częściej wraz z techniką in vitro stosuje się badania genetyczne, tzw. preimplantacyjne – zarodek jest poddawany badaniom genetycznym przed wprowadzeniem do macicy. Co więcej, wręcz zaleca się FIVET, jeżeli ryzyko urodzenia dziecka z wadą genetyczną jest wysokie. Rozważmy więc sytuację, w której rodzice są nosicielami genu anemii sierpowatej (nosiciel jest zdrowy, ale jedna z dwóch kopii danego genu jest defektywna, druga – dobra). Dziecko dziedziczy jedną kopię od matki, drugą – od ojca. Jeżeli od obojga otrzyma uszkodzone geny, będzie chore, co w przypadku wielu chorób tak dziedziczonych może się zakończyć jego przedwczesną śmiercią. Badania genetyczne potrafią wykryć uszkodzone kopie jeszcze przed implantacją zarodka do macicy. Tak więc: przygotowuje się kilka zarodków, z których niektóre będą miały obie kopie genu uszkodzone (z tych zarodków urodziłyby się dzieci chore), niektóre – tylko jedną kopię uszkodzoną (dzieci byłyby zdrowymi nosicielami), inne z obiema kopiami prawidłowymi. Które z zarodków mają szansę na implantację? To oczywiste, że tylko te z „trzeciej opcji”; pozostałe będą dyskryminowane. Rozumowanie jest proste – po co skazywać człowieka na tę samą procedurę, gdyby w przyszłości trafił na partnera będącego nosicielem tego defektu, i dlaczego mielibyśmy zachowywać w puli genetycznej defektywny gen?

Stosowanie tej procedury zaleca się w przypadku defektów występujących bardzo często w populacji. Dlaczego jednak defektywne geny, prowadzące do śmierci, a zatem do „samoeliminacji”, występują tak często? Otóż okazuje się, że defektywny gen może być korzystny dla nosiciela (tj. tej osoby, która posiada jedną kopię defektywną i jedną prawidłową). Tak się właśnie dzieje w przypadku anemii sierpowatej – nosiciele są bardziej odporni na malarię. Na malarię wciąż umiera na świecie ponad milion ludzi rocznie, a na anemię sierpowatą? Podobnie jest z innymi genami, np. jedna osoba na 25 jest nosicielem defektywnego genu odpowiedzialnego za mukowiscydozę, ale jednocześnie jest bardziej odporna na infekcje przewodu pokarmowego. Tak więc to cholera, tyfusy i czerwonki wzbogaciły naszą pulę genetyczną o te defektywne geny. Czy jesteśmy pewni, że takie choroby nam już nie zagrożą i możemy te geny usunąć z puli genetycznej człowieka?
2. Obawiam się, że FIVET łamie te naturalne bariery, a – być może – jest stosowany, gdy te bariery właśnie nie dopuszczają do naturalnego zapłodnienia (mogą się one pojawiać nie tylko w przypadku bliskiego pokrewieństwa rodziców). Gdyby tak było, należałoby się spodziewać, że FIVET prowadzi do częstszego urodzenia się dziecka z defektem genetycznym.
Do tej pory w wyniku zapłodnienia in vitro urodziło się kilkaset tysięcy osób (według niektórych wyliczeń około miliona). Szacuje się, że na świecie wykonuje się tych zabiegów blisko pół miliona rocznie. Gdyby prowadzono statystyczne badania na temat kondycji zdrowotnej tych ludzi, mielibyśmy obecnie świetne dane dla „za” lub „przeciw” stosowaniu tych technik. Niestety, danych nie ma. Przypuszczam, że jeśli byłyby sprzyjające laboratoriom przeprowadzającym FIVET, opublikowano by je.


Powiało grozą, więc po kolei:

1. Autor wychodzi z założenia, że informacja o obciążeniu zarodka jest równoznaczna ze zniszczeniem zarodka.
Właściwie dlaczego? Rozwiązanie tego dylematu może być proste technicznie i prawnie. Tak jak dodatni wynik badania prenatalnego dla zespołu Downa może być podstawą do legalnego przerwania ciąży, tak uzyskanie informacji, że dziecko jest płci żeńskiej już nie. Zatem: Zespoł Pataua- tak, nosicielstwo genu odpowiedzialnego za cukrzycę- nie.
To nie są kwestie, które rozstrzygają się w ciemnych zaułkach suburbiów, a kwestie, które można i trzeba dookreślać prawnie.
Z drugiej strony to fanstastycznie, że para zyskuje wiedzę o możliwych obciążeniach  dziecka. Daje to na przykład  możliwości podjęcia odpowiednio wczesnych działań terapeutycznych, a wiec szansę, której większość chorych jest pozbawiona.

2. Gdyby pan profesor śledził PubMed, publikacje WHO, ESHRE i HFEA to nie musiałby postulować wyważania drzwi, które są już otwarte.
Na temat kondycji zdrowotnej dzieci poczętych w wyniku in vitro versus dzieci poczętych naturalnie, powstały tysiące opracowań, w samym PubMedzie jest ich kilkaset.
Odpowiedź na wątpliwości prof. Cebrata jest materiałem na osobną notkę, którą kiedyś popełnię, dziś zaś odpowiem hasłowo.
Weźmyż dla przykładu badania duńskie.
Wykazano, że dla grupy dzieci poczętych naturalnie ryzyko wystąpienia dziecięcego porażenia mózgowego wynosi 0.18% ryzyka bezwzględnego, zaś dla grupy dzieci poczętych ivf to ryzyko wynosi 0,58%. (Parental infertility and cerebral palsy in children. Human Reproduction journal, November 2010)
Dodatkowo badania odnoszą się do grup dzieci, z których najmłodsze zostały urodzone w roku 2003, a od tego czasu wykazano, że zalecenie transferów pojedynczych (stosowane obecnie jako wytyczna ESHRE w całej Europie) obniża ryzyko MPD, gdyż ryzyko wydaje się korelować z wystąpieniem ciąży mnogiej, a nie z techniką zastosowaną do uzyskania ciąży:

For the period 2004-2007 when the rate of multiple births fell to less than 10% in Sweden, the risk of cerebral palsy after IVF was the same as for babies conceived spontaneously. The authors concluded that any slight increase in cerebral palsy was "most likely a consequence of an increased risk of neonatal morbidity, notably associated with multiple births
("Cerebral palsy in children born after in vitro fertilization. Is the risk decreasing?" European Journal of Paediatric Neurology, May 2010)

Zatem mamy mniej niż 0.58% ryzyka zachorowania na MPD w grupie dzieci poczętych in vitro w stosunku do 0,18% dla dzieci poczętych naturalnie.
To dopiero początek genetycznego Rocky Horror Show:
Ryzyko wystąpienia cukrzycy u dziecka, którego matka jest chora na cukrzycę wynosi 5%. Jeśli choruje ojciec- 2,5 %. Gdy chorują oboje ryzyko wzrasta do 20%.
Omówiliśmy dopiero ryzyko dla cukrzycy typu pierwszego, na którą choruje ok. 10% chorych. Jeszcze gorzej jest z cukrzycą typu drugiego. Tu ryzyko odziedziczenia cukrzycy po chorym rodzicu wynosi prawie 50%
Dodatkowo cukrzyca typu pierwszego wiąże się z większym ryzykiem wystąpienia u dziecka neuropatii (2,2%), retinopatii (9,9%) czy nefropatii (7,2%). Jeśli choruje dwoje rodziców wskaźniki są jeszcze wyższe:
http://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/17878250

A teraz odwagi: to była tylko cukrzyca. Mam wielką ochotę zanalizować jeszcze nowotwory piersi i choroby układu krążenia.
To jednak zostawmy faktycznie na inną notkę i skupmy się na konkluzji: wyższe ryzyko wystąpienia niektórych chorób dla grupy dzieci poczętych ivf istnieje.
Jednak nie wynika z zastosowanej metody, a z ograniczeń wynikających z samej niepłodności. Pytanie, co dalej zrobimy z informacją, że niepłodność jako taka zwiększa ryzyko wystąpienia różnych chorób u potomstwa? Zakażemy prokreacji? A skoro niepłodnym pogrozimy palcem to dlaczego nie diabetykom?

Panie Staszku, powiem Panu jak Polak Polakowi przy flaszce: w mojej rodzinie w ciągu ostatniego półwiecza nie było zgonu z innego powodu niż nowotwór jamy brzusznej lub choroba układu krążenia. I Pan naprawdę sądzi, że największym zmartwieniem moich synów jest zwiększone do 0,58% ryzyko wystąpienia MPD?

Tak że do ksiąg odsyłam, a jeśli idzie o zagrożenia związane z PGD to uważam, wzorem redaktora Pospieszalskiego, że warto rozmawiać. Ale o genach defektywnych w zaproponowany przez prof. Cebrata sposób gadać mi się nie chce, bo jest to sposób tendencyjny. Jako jednak człowiek wielkiej wiary w drugiego człowieka wierzę, że panu Stanisławowi wyszło tak tylko przypadkiem.

Nie ma, nie ma na nic gwarancji na tym najlepszym ze światów. Ani na to, że urodzimy się godnie, ani też, że umrzemy godnie.
Lęki duszne profesora Cebrata podsumowuje celnie czytelnik prozy Tomasza Terlikowskiego. Celnie, bo nie jest profesorem, wiec wypada mu ująć temat w sposób uproszczony, ale za to lepiej niż u Cebrata oddający sedno niepokojów:
Noooo....wizja przerażająca, ale bardzo prawdopodobna. Nigdy bowiem nie zatrzymujemy się, kiedy jakieś drzwi zostaną uchylone. Otwieramy je na oścież. Eugenika na poziomie prenatalnym - to może być tylko początek.

Ha, i tu cię mam, Czytelniku.
Co zabawniejsze: masz rację i jej nie masz jednocześnie.
Eugenika brzmiąca niczym imię młodszej siostry błogosławionej Jozafaty z Hordaszewskich, jest jednym z tych pojęć, które otula- proszę mi wybaczyć, daję się chwilowo uwieść przebogatej w środki stylistyczne prozie Tomasza T.- ulubiony nasz woal obłudy.
Odwołajmy się do początku eugeniki w historii ludzkości. Proponuję trzy umowne terminy, ale jestem otwarta na dyskusję:
- ok. 370 pne czyli data śmierci Hipokratesa z Kos;
- 1541 czyli data śmierci Paracelsusa, ojca medycyny nowożytnej;
- 1928, odkrycie penicyliny przez Aleksandra Fleminga;

Osobiście obstawiam tę trzecią datę. Może dlatego, że jestem siostrzenicą osoby, która w wieku ośmiu miesięcy zachorowała na zapalenie opon mózgowych i jako jedyna spośród czworga chorych na ZOM niemowląt została w 1949 roku poddana eksperymentalnemu leczeniu streptomycyną (rodzice pozostałych trojga dzieci nie wyrazili zgody na leczenie). Jako jedyna przeżyła.
Zatem na własnej skórze- czy raczej na rodzinnym drzewie genealogicznym- doświadczyłam działania eugeniki pośredniej, którą jest ingerowanie w plany natury alias Boga. Alias co sobie stryjna życzy podstawić w to miejsce.
Gdyby albowiem moja ciotka nie została wyleczona, jej geny zostałyby trwale usunięte z puli ludzkości wedle wskazania samej matki natury. No ale ich nie usunięto.
Kolejne bliskie mi osoby na czarnej liście eksterminacyjnej Natury to:
- dwie kuzynki (obie przyszły na świat w wyniku cesarskiego cięcia z powodu niewspółmierności miednicy ich matki);
- mój osobisty brat, zapalenie płuc w wieku dwóch miesięcy, wyleczony doksycykliną;

Żyją i cieszą się doskonałym zdrowiem, podobnie jak, podejrzewam, członkowie rodzin przeciwników eugeniki i sami przeciwnicy eugeniki.
Z eugeniką bowiem problem jest taki, że dostrzegamy ją na poziomie zaawansowanym czyli na przykład PGD, natomiast ignorujemy na poziomie elementarnym czyli na poziomie działań zwiększających nasze szanse pozostania w grze.

Trudno powiedzieć, od  którego momentu ludzki genotyp jest osłabiany przez co ulega systematycznej degeneracji. Zaczęło się od amputacji kończyn opracowanych przez Hipokratesa? Czy od jatrochemicznych innowacji Paracelsusa?
Osłabiony jest w każdym razie do tego stopnia, że w połączeniu z czynnikami środowiskowymi, do 2030 roku problem niepłodności będzie dotyczyć co trzeciej pary w wieku rozrodczym, a nie, jak dziś, co piątej.
Sytuacja z nowotworami wygląda niestety jeszcze gorzej.
Alternatywą jest na przykład pozwolić umrzeć swojemu dziecku na szkarlatynę i mieć nadzieję, że miliony rodziców postąpią tak samo, co umożliwi naturalnej selekcji ponowne rozwinięcie skrzydeł. Nie sądzę jednak, aby większość ludzi była tym konceptem na serio zainteresowana.


Teraz zmienimy na chwilę kierunek rozważań i wrócimy do Afryki, ale nie do Niamey ani Nairobi. Poprowadzi nas Marcin K. i fragment jego prozy, który ostatnimi czasy wywołał ferment w polskiej sieci:
Prawdę mówiąc od pierwszej mojej wyprawy do północnej Afryki mam pewną słabość do małych Arabek. "Czarodziejki" - powiedział o nich Adam rano przy promie, kiedy dziewczynka może dwunastoletnia, z figlarnie opartą na biodrze ręką patrzyła na niego z żarem, przed którym nie ma ucieczki. To dobre słowo, czarodziejki. W Dajr al-Madinie odnalazłem wśród oblepiających mnie dzieci takie śliczne małe zwierzątka. Miałem w portfelu kilka banknotów. Może trzy funty. W hotelu dwudziestopięciofuntówki. Je uszczęśliwia funt, nawet dwadzieścia pięć piastrów. Przychodziły mi do głowy myśli występne, że za dwudziestkę mógłbym taką pachnącą miodem, śniadą dziewczynkę wziąć do swojego hotelu i pieścić przez wiele godzin. Świństwo, ale potworną miałem na to wówczas ochotę


Jesli ktoś uważa, że zamierzam się pastwić nad domniemanymi ciągotami pedofilnymi Marcina Kydryńskiego to jest w błędzie.
Zastanawiam się po prostu, jak to się dzieje, że podczas gdy my w katolickiej Polsce rozważamy, czy chora na raka ciężarna ma moralne prawo usunąć ciążę i przeżyć, czy raczej powinna zdecydować się na pochwalną notkę post mortem w Gościu Niedzielnym, nasze dziennikarskie i naukowe elity rozpływają się nad śniadymi, dwunastoletnimi zwierzątkami lub sławią jakość duchowego życia kaleki z Niamey?

Zgadnę raczej niż stwierdzę: najstarsza latorośl państwa Kydryńskich, jedenastoletni Franciszek, nie zalicza się do pachnących miodem zwierzątek, prawda?
Tak myślałam. To kategoria zarezerwowana dla Tamtych.
Nasi tutejsi są chronieni prawami dziecka i ustawą o równym statusie.
Nasi niepełnosprawni mają natomiast Kartę Praw Osób Niepełnosprawnych, renty, refundację leczenia i sprzętów oraz- no dobra, bez złośliwych komentarzy- PFRON.
Ba, ja też uważam, że to za mało. I że rozwój infrastruktury nie nadąża za potrzebami niepełnosprawnego obywatela.
Ale proszę zważyć, że w Niamey niepełnosprawny obywatel RP mógłby się co najwyżej potarzać w pyle (za to z uśmiechem szczęścia, nie zapominajmy o uśmiechu!).

Skoro więc już jesteśmy przy konkluzjach, że jak przygoda to tylko w Niamey, to wróćmy do PGD i innych tam.
No dobrze. Diagnostyka preimplantacyjna to jedno, ale ciąża jako taka jest męcząca, nieestetyczna, ponadto kończy się bolesnym porodem.
W zasadzie po co przeżywać niedogodności w imię finalnego otrzymania blondwłosego bobo, skoro wyrośnięte śniadoskóre zwierzątko mogłoby to zrobić za nas za jedyne dwadzieścia pięć, powiedzmy, baksów?
Oto całkowicie legalna oferta dotycząca usług hinduskich surogatek. Tutaj zaś entuzjastyczny artykuł o baby-farms zakładanych niemal hurtowo w krajach tzw. Trzeciego Świata.
Zaraz, czekaj Watsonie, ale po cholerę jechać aż do Indii? Nie da się bliżej?
Da się, ale będzie trudniej, bo w krajach, które Marcin Kydryński uznaje za cywilizowane, a prof. Szałata za rozwydrzone dobrobytem, kobiety na ogół nie są na tyle zdesperowane, aby udostępniać własne macice za kilka tysięcy złotych. Jeśli to robią to z innych pobudek.
W krajach cywilizowanych cywilizowanym kobietom roi się na przykład coś takiego:

I am have been a surrogate mother five times. I got involved with surrogacy back in 1994, and felt it was something I was willing and able to do to help others. Not only did I carry 5 children for infertile couples, I also got heavily involved with helping as many as possible through supporting as many people as possible with my experiance. In 2002 I felt there was a need for a new organisation in the UK, as I had a vision of how surrogacy should be and wanted to make this happen. Through starting this Organisation and putting my full experiance into it, it has grown into a place where many couples have became families. My feeling is that surrogacy should not be a business transaction, but should be based on friendship and once a child comes along, a life long friendship. I have also now became qualified as a counsellor and use my qualification to help counsel Intended Parents and Surrogates, and help them decide if surrogacy is for them.
(Caroline O'Reilly, wprowadzenie do sesji 11,  26th Annual Meeting of the ESHRE, 2010.28.06, Rzym)

Nie dość, że za darmo, to jeszcze z oczekiwaniami wzajemnej odpowiedzialności!
A indyjskie zwierzątko weźmie 25 baksów i zniknie z życia drogich białych dobroczyńców i ich dziecka, czyż to nie atrakcyjniejsza perspektywa?
Ale poczekaj, Tomasz, czy to, że brytyjska surogatka postuluje rozwój surogacji opartej na zasadzie daru serca nie oznacza, że koncepcja cywilizacji śmierci jakby nam się rozsypuje?
I że ofiarowanie ludziom wolności wyboru niekoniecznie musi oznaczać, że będą gwałcić nieletnich, wciągać kokę i zarzynać króliczki?
Dobra, żartowałam. Oczywiście, że właśnie to oznacza.
Ostatecznie przyszłością ludzkości jest zamordyzm etyczny i namnażanie zakazów oraz rozkwit czarnego rynku w krajach uboższych. Inwestowanie w edukację i równość, wiara w humanizm i praca nad jakością społecznych relacji nie mają najmniejszego sensu, you're right.

Profesora Szałaty z różnych względów nie postawiłabym w szeregu obok Marcina Kydryńskiego, ale zdaje się łączyć ich to, że obaj wierzą w  dogmat Tam i Tu, My i Tamci.
W ten sam dogmat wierzy też zresztą mój ulubiony prawicowy publicysta, tylko wyciąga z niego na tyle osobliwe wnioski, iż może się wydawać, że ma zupełnie inne założenia niż Kydryński.
Tymczasem spójrzmy:

Tu i My podlegamy pewnym prawom, które należą nam się na mocy urodzenia. Na przykład możemy zdecydować, czy korzystamy z opieki paliatywnej, czy też (o ile jesteśmy Holendrami) chcemy poddać się eutanazji. Przed eutanazją wszelako mamy dostęp do bezpłatnej opieki psychologicznej. Możemy pojechać do kina, gdzie od lat regularnie montuje się podjazdy dla pojazdów osób niepełnosprawnych.
Możemy się leczyć korzystając z nowoczesnych technologii.
Nasze dzieci uczą się, że istnieją prawa człowieka, w tym Prawa Dziecka i  że kiedy wujek daje cukierka zapraszając jednocześnie do auta to należy wujkowi powiedzieć "nie", uciekać i powiedzieć o tym opiekunowi.
Jednym słowem, no fatalnie jest, fatalnie po prostu, zmierzamy ku przepaści.

Z kolei w Niamey, Cheruturuthy, Nairobi jest fantastycznie. Wprawdzie możemy nie dożyć adolescencji, ale jeśli już dożyjemy to ubaw po pachy. Będziemy mieć żar w oczach i miodową skórę, będziemy owiewani pachnącym szafranem wiatrem.... zapomniałam o jakimś grafomańskim epitecie?
Oczywiście doświadczymy też szeregu pozytywów wynikających wprost ze specyfiki lokalnej kultury, to prawda, ale czy silne poczucie wspólnotowości trędowatego w Niamey naprawdę wystarcza, aby przybysz z Zachodu miał podstawy do zaklasyfikowania go jako szczęśliw(sz)ego?
Wszak w Europie mógłby otrzymać refundowane protezy kończyn oraz przejść operacje rekonstrukcyjne tkanek miękkich. Uczestniczyć w grupie wsparcia. Korzystać z Internetu. Żyć dłużej i w większym komforcie.
Trędowaty mieszkaniec Niamey o tym nie wie, jego świat się kończy na granicy Niamey.
Ale świat Szałaty nie.

To wszystko może nasunąć komuś błędne przypuszczenie, że uprawiam tu europocentryzm.
Nie.
Nieśmiało sugeruję, że problemem współczesnego świata nie jest ani wizja małżeństw homoseksualnych, ani adopcja dzieci przez lesbijki ani triumf cywilizacji śmierci.
Problemem jest nierówna dystrybucja środków na przykład.
Problemem jest też to, że dla niektórych ludzi uchodzących powszechnie za kulturalnych i wykształconych, kontakt z inną kulturą oznacza jednocześnie spuszczenie ze smyczy i przyzwolenie na złamanie zasad obowiązujących w kulturze rdzennej.
Stąd niemiecki wirtuoz jedzie do Tajlandii na rżniątko z dwunastolatką i dziwi się, że jednak ma nieprzyjemności z tego tytułu. A przecież za dwieście bahtów powinna go po sygnecie całować, bo wspiera zarówno jej rodzinę, jak i gospodarkę królestwa Tajlandii.
Problemem wreszcie jest to, ze wolność jednostki, stanowiąca moim skromnym zdaniem jedno z największych cywilizacyjnych osiągnięć naszej kultury, przyjmowana jest z wielkimi oporami intelektualnymi i jeszcze większą dozą lęku.

Oto rozwiązania postępowych konserwatystów.
Po pierwsze skutki uboczne wolności- a te są i będą, co do tego zupełna zgoda- należy wypychać poza naszą Arkadię, gdyż straty własne Hindusek czy Ukrainek (a także, niespodzianka, Polek. W jednej z największych światowych baz surogatek naliczyłam siedemnaście ogłoszeń rodaczek, a to tylko na pierwszych pięciu stronach) są zaledwie stratami smagłych zwierzątek, a tymi nie należy sie nadmiernie kłopotać.

Po drugie najlepszym rozwiązaniem problemów wiążących się z rozwojem najnowszych technik medycznych jest zakazanie stosowania najnowszych technik medycznych. Proste.
Optymalnym byłoby zakazać w ogóle rozwoju, ale tu już nawet sam Tomasz Terlikowski rozumie, że to mało realne. Skoro jednak mus to chociaż za miedzą, a nie w Polsce.

Po trzecie: jeśli mimo wszystko kłują nas skrupuły to warto przypomnieć sobie, że in tarzanie w piachu veritas, więc nie powinniśmy współczuć tym, którzy duchowo są od nas o tyle bogatsi. Tak, teraz możemy już zadzwonić po KFC i pomyśleć z prawdziwą zazdrością o nigeryjskich dzieciach, które umierają wprawdzie z głodu, ale za to w zrozumieniu dla Tajemnicy i Wartości Życia.

I znów zmiana kadru: jednym z lepszych dowcipów ostatnich miesięcy były obchody 30lecia Solidarności, podczas których dowiedzieliśmy się, że idea solidarności z drugim człowiekiem jest pryncypium pryncypiów. Pod warunkiem, że ten drugi człowiek głosuje na Jarka.
Zresztą nawet gdyby wywalić z równania Jarka i wstawić tam Zdziśka, Mietka albo Włodzimierę to nie zmienia to niczego.
Jedno z najpiękniejszych i najbardziej wartościowych społecznych doświadczeń opierające się na solidarności z drugim człowiekiem, będące realizacją europejskiego humanizmu w jego czystej emanacji, trzydzieści lat później okazuje się być angielskim klubem, do którego mają wstęp tylko ci z pieczątką najwyższej koszerności.

Rozszerzając to nieco bardziej i już poza Prezesa: w społeczeństwie współczesnym ukształtowanym w dużej mierze dzięki Solidarności, solidarność jest ważna do momentu, w którym podmiot naszych działań jest biały, jest hetero, jest płodny (dobra, może być niepłodny, ale niech chociaż adoptuje duchowo sierotę somalijską) i jest katolikiem.
Reszta jest po pierwsze marginesem, po drugie musi sobie na razie  poradzić sama.
Bo tak już jest świat urządzony, albo tak chciał Bóg o dowolnym imieniu, albo dlatego, bo smagłe zwierzątka są po prostu rozkoszne i nie należy psuć ich słodkich główek rojeniami o równości. Jeśli się je zepsuje to dyszące z żądzy afrykańskie samice zostaną wyparte przez Afrykanki zmierzające do pracy w korporacji. I to będzie okropne dla Marcina Kydryńskiego.

Jeśli mamy w sobie resztki poczucia obciachu to ewentualnie możemy dodać, że  kiedyś po tę resztę wrócimy. Kiedy już postawimy wszystkie Świątynie Opatrzności Bożej, stadiony, nowy dworzec centralny, autostrady, położymy na Wawelu co bardziej zasłużonych.
Rozliczymy równych i równiejszych, wydamy antologię Budowniczych Solidarności w trzech zróżnicowanych edycjach, po jednej dla każdego ugrupowania politycznego. I osobną dla Jarka, niech się chłopina nacieszy.
Wtedy być może- ale tylko być może- zdecydujemy się wysłuchać, co tam mają do powiedzenia środowiska LGBT i co o solidarności mówią wykluczeni.
Być może nadejdzie nawet taki czas, aby wprowadzić na salony temat solidarności globalnej i zastanowić się, czemu żyjemy w zupie.
Częścią naszej gęstej zupy jest na przykład to, że polskie pary homoseksualne jak najbardziej mogą adoptować dzieci korzystając ze ścieżek proceduralnych adopcji przez osobę samotną. Sytuacja jest tu identyczna niemal jak z zapłodnieniem in vitro: wykonuje się je w Polsce z powodzeniem od dwudziestu dwóch lat, tymczasem niektórzy postępowi Polacy są skłonni nawet pozwolić na legalizację tej metody (sic!).
Pary homoseksualne od wielu lat wychowują więc wspólnie dzieci, mogą ubiegać się o adopcję, mogą korzystać z AID i in vitro, a w tym samym czasie polskie społeczeństwo zawzięcie dyskutuje, czy gejom wolno wychowywać dzieci i ewentualnie co by się stało, gdyby im za pierdylion lat na to pozwolić.
Tak, nie masz ci jak dobra, gęsta zupka.

Naturalnie to nie wyczerpuje problemu, bo zakładam, że para żyjąca w szczęśliwym związku jednopłciowym chciałaby o tę adopcję występowac jako para, a nie jako "osoba samotna". I chciałaby móc leczyć się jako para, a nie jako żona, której mąż nie może przybyć na wizytę, bo ma absorbującą pracę.
Niemniej stopień oderwania od rzeczywistości cechujący zresztą większość naszych społecznych debat jest po prostu rozczulający.
Rozczulające jest też to, że u nas się nie rozmawia w tonie racjonalnym i chłodnym, gdyż jest przecież oczywiścieoczywiste, że istnieje jedyny słuszny światopogląd, a wszystko, co jest poza strumieniem jest złem, degrengoladą i wiedzie wprost na szwajcarskie łóżko w hospicjum.
Skoro zaś jest to oczywiścieoczywiste to po co strzępić język po próżnicy?

Jeszcze do niedawna w telewizji publicznej- tej z misją- swoje programy mieli Jan Pospieszalski (do lutego przyszłego roku), redaktor Wildstein, Tomasz Terlikowski i Grzegorz Górny. Ach, no i Wojciech Cejrowski.
Ponieważ dziś jest dzień święty i chciałabym go w duchu tolerancji jakoś uświęcić, usilnie myślę nad napisaniem czegoś pozytywnego o programach lubego kwintetu.
To może tak: Jankowi dobrze jest w białych koszulach, Wildstein za młodu był interesująco zarośnięty, Cejrowski ma ładne tykwy, a Górny jest z dobrego rocznika. O, został jeszcze Tomasz. Tomasz na szczęście ma mniej czasu niż Marcel Proust i dlatego "Operacja Chusta" póki co nie doczekała się kontynuacji.
Poza tym zbiorowo nie potrafimy rozmawiać, analizować i weryfikować ze szczególnym uwzględnieniem zrzucania z ołtarzy tego, co na nich uprzednio umieściliśmy. Od czasu do czasu każdą świętość dobrze jest bowiem odkurzyć i sprawdzić, czy nadal powinna być uznawana za świętą.

Ponieważ jednak mamy te braki, profesor Szałata nie widzi, że w gruncie rzeczy boi się tak samo jak Tomek Terlikowski, tylko- ładniej i kulturalniej. Kydryński nie dostrzega, że jednym z głównych ryzyk bycia postkolonialnym dupkiem jest to, że w każdej chwili na narodowy obiekt może zajechać jakiś Mustafa Jusuf i potraktować jego dziecko równie przedmiotowo, jak on sam traktuje córki Mustafy.

A krótko ostrzyżeni chłopcy mogą sobie na przykład przy niedzieli rozważyć taką myśl:
Dzieci powoływane i przyjmowane na świat z miłości i w miłości są dziećmi kochanymi przez swoich rodziców- czy to biologicznych, czy adopcyjnych. Heteroseksualnych czy homoseksualnych. Chorych i zdrowych.
Nie są zostawiane na śmietnikach i nie czyni się z nich popielniczek do kiepowania petów. Nie trenuje na nich rzutów o ścianę, nie zaprasza do wspólnych libacji.
Kocha się je, troszczy się o nie i wychowuje najlepiej, jak umie.
Nie łamie się ich praw.
Dzięki temu za dwadzieścia lat będą mogły zarabiać na dzieci tych, którzy w dzieciństwie nie mieli tyle szczęścia.

A więc skoro interesy tych dzieci są zabezpieczone, zaś one same są kochane przez wydolnych wychowawczo rodziców, to nie czyni dla mnie żadnej różnicy, jaką orientację seksualną będą mieć ci rodzice.
I prawdę mówiąc myślę, że dojście do innego wniosku byłoby zagładą humanizmu.