sobota, 27 listopada 2010

na Zachodzie pełno zmian. O Reptilianach i innych zjawiskach przyrodniczych.

Chciałam napisać o Babie Wandze wraz z promocyjną refleksją, że dzieci ulicy w Nairobi rodzą się na zatracenie i cierpienie, a polskie dziatki od maleńkości edukujemy państwowo po to tylko, aby po kilkunastu latach edukacji część z nich wierzyła w pierdolety Baby Wangi.
Albo w chemtrailsy.
To nie jest sprawiedliwe, prawda, Drogi Pamiętniczku?
Tymczasem na zajęcie się sobą oczekuje informacja, ze od czwartku do soboty polscy księża będą się za mnie modlić, gdyż zbłądziłam. Ba, zamierzam zbłądzić ponownie, jeszcześmy ze Starym nie zamknęli linii produkcyjnej.
Jednak dziś mam ochotę na małą sajkozabawę. Wyobraźcie sobie, że jesteście kosmitami. Ale nie złymi jaszczurami Icke'a, wiecie, tylko takimi dobrymi. Z Roswell. Z tym, że nikt Wam nie wybebeszył mózgu.
Zresztą jeżeli nie chce się Wam bawić w zielone ludziki (choć to fajniejszy wariant) to możecie sobie zrobić symulację na mieszkańcu z innego kręgu kulturowego przyjeżdżającego na badania terenowe.

Kwestie, które mogą Was zastanowić z perspektywy innostrańców:

1. Czemu Polacy uparcie wieszają w przestrzeniach publicznych rzeźbę przedstawiającą torturowanego człowieka? W tym samym czasie większość rodziców cenzuruje swoim dzieciom Cartoon Network;

2. Dlaczego publiczne, modlitewne ekspiacje za ludzi leczących niepłodność metodą ivf są realizacją instytucjonalnego prawa do ewangelizacji, natomiast wezwanie do modłów za ludzi, którym wbrew naturze nie wolno pociupciać (nazywa się to celibatem) byłoby literalnym chamstwem i dyskryminowaniem wolności cudzego, zgodnego z prawem wyboru?
Znaczy się, proszredakcji, konkretnie rozchodzi  mi się o to, dlaczego prostactwo i dyskryminacja mają mieć odmienne wykładnie w zależności od statusu podmiotu, który opisują?


3. Dlaczego ludzie urodzeni w czasach, w których pampersy były już dostępne poza Pewexami, powinni się nadal czuć zobligowani do okazywania Kościołowi wdzięczności za zasługi w walce z systemem komunistycznym?
Dobra, jestem wdzięczna, naprawdę, ale czy możemy zakończyć spłacenie długu na nadaniu osiemset piętnastemu głazowi narzutowemu imienia Jana Pawła II (kto nie wierzy niech się wybierze na skwerek przy metrze Stokłosy)?
Przedszkola, szkoły, ulice, parki, powojenne rozliczenia majątkowe, fundacje, stowarzyszenia i ośrodki, kremówki, ustawodawstwo, krzyże w Sejmie i Senacie, milczenie owieczek, co jeszcze jesteśmy winni i jak długo mamy to spłacać?

4 . Dlaczego biskupi amerykańscy piszą tak:


Couples who seek help from fertility clinics and specialists are good people, people who desire the blessing and privilege of parenthood very much. Empathy, compassion and gentleness are called for from all outsiders.
O good people przeczytali? To good. Jejku jejku, czyli można pisać również w takim duchu? Bez aborterów, upośledzeń moralnych i produkcji zarodków? Tak po...oborze: p o  l u d z k u?
Polski Episkopat pisze zaś tak:


W trakcie procedur zapłodnienia pozaustrojowego dochodzi do naruszenia godności człowieka. Poczęcie następuje nie w trakcie aktu miłości, ale na drodze eksperymentalnej procedury technicznej. Nosi to znamiona „produkcji ludzi”.
Techniki in vitro stają się źródłem specyficznego syndromu: po krótkim okresie satysfakcji z posiadania długo oczekiwanego dziecka przychodzi refleksja i świadomość, że jego życie okupione jest śmiercią wielu innych. (...) Nie wolno też zapominać, że syndrom in vitro dotyka mocno samo dziecko, które będzie wymagać szczególnego wsparcia psychicznego, gdy kiedyś dowie się, że kosztem jego urodzenia była śmierć rodzeństwa w stadium embrionalnym.

tak na szybciutko:  Specyficzny syndrom? Produkcja ludzi? Śmierć rodzeństwa? A może czas już przestać wdychać kadzidło, jak babcię kocham?

Moją hipotezą, chociem ja w księgach teologicznych nieuczona, jest, że w Polsce mamy do czynienia z narastającą paniką w obliczu sekularyzacji zachodniej Europy.
Aktualnie polskim hierarchom się wydaje, że jeśli tylko będą wystarczająco ekspansywni, to dzięki uruchomieniu ambon i kontaktów politycznych uda się ten sam myk, który się udał w 1993r.
Czyli uda się uzyskać wpływ na prawodawstwo oraz ochronić polski Kościół przed zmarginalizowaniem jego politycznych i społecznych wpływów.
Ergo da się założyć środkowoeuropejski skansen wolny od widma, tfu, dyferencjacji światopoglądowej.
Wprawdzie socjologicznie i geograficznie nie jest to realne, ale w końcu rozmawiamy o instytucji, która ma po swojej stronie cuda.
O tym, czy ma rację w kwestii nadziei ustawowych możemy pogadać innym razem, ale opierając się na obserwacji krajów ościennych można założyć, że droga do sekularyzacji przestrzeni publicznej jest nieuchronna.
Co więcej bum w pupę będzie bardziej dotkliwe, bo z wyższego konia będziemy spadać.

Możemy oczywiście przyjąć, iż uprzejmy ton episkopatów innych krajów wynika z tego, że zasiadają w nich bardziej uprzejmi ludzie.
Istnieje jednak również inna hipoteza, mianowicie kościoły amerykański i europejski są obecnie w tak czarnej dupie, że muszą bardzo uważać, aby nie zrazić do siebie tych wiernych, którzy pozostali.
Nie stało się to przypadkiem, to pokłosie siejby, z którą obecnie mamy do czynienia w Polsce, bo polscy hierarchowie nie uczą się na błędach kolegów, oni są wszak wyjątkowi par excellence, przecież papież był Polakiem, a Sobieski obronił Europę przed islamem. Polskie zrodziło ich plemię.
Dzięki temu polski Kościół zaposiadł poczucie, że władza się mu należy na mocy tradycji i historii. Nie musi się z niej tłumaczyć, jest wieczna i niezmienna.
Do tego należy dołożyć polską specjalność ostatnich dekad: predylekcję do gromadzenia ludzi przeciw a nie za, choć jest to zupełnie wbrew (a nawet wzdłuż) założeniom chrześcijaństwa.

Kto ma ochotę poodpowiadać sobie na pytania 1-4 to bardzo proszę fakultatywnie, ja natomiast skoncentruję się teraz na pokazaniu światełka w tunelu.
Nie jest prawdą, że Kościół Katolicki nie ma dla niepłodnych katolików innej oferty niż naprotechnologia.
Podczas gdy w Polsce Kościół jest na etapie świeżego pomysłu promowania nowej, zaledwie trzydziestodwuletniej naprotechnologii, Kościół europejski nie ma już złudzeń i wie, że ten numer nie przejdzie.
Po pierwsze polityka uprawiana z ambony byłaby samobójstwem społecznym, po drugie napuszczanie katolików na innych katolików nie zostałoby zaakceptowane przez wiernych, po trzecie Kościół europejski jest w trakcie bolesnej kuracji leczącej ze złudzenia omnipotencji. Kościoły francuski i hiszpański już tę kurację zakończyły.
Po czwarte  trzeba więc szukać kompromisu z medycyną, który z jednej strony nie dojdzie do in vitro, ale z drugiej zaproponuje coś więcej niż oglądanie własnego śluzu na papierze toaletowym.

Dlatego Watykańska Rada ds. Duszpasterstwa Zdrowia już w 1995 (sic!) wydała oświadczenie, że sztuczna inseminacja homologiczna znajduje się obecnie "w trakcie dyskusji" i jako taka jest w świetle instrukcji Donum Vitae neutralna moralnie.
Francuski episkopat skomentował to następująco:

Pour les techniques d insemination artificielle homologue, l Eglise catholique na pas tout a fait le meme jugement ethique. Elle peut etre admise dans le cas ou le moyen technique ne se substitue pas a l union conjugale. Si le sperme est recolte apres un acte sexuel complet, l Eglise y est favorable. Ce qui est important a la fois pour les parents et l enfant, c est que les techniques soient mis au service de l amour humain et ne s y substituent pas.
 Zaś episkopat amerykański wydał dyrektywy oraz uszczegółowił, aby nikt nie miał wątpliwości, o które dokładnie techniki medyczne chodzi:



Reproductive Technologies under Discussion (neither "approved" nor "disapproved"):
  1. Gamete intra-fallopian transfer (GIFT).
    (The Sacred Congregation for the Doctrine of the Faith has not yet pronounced on the subject.)
  2. Intrauterine insemination (IUI) of "licitly obtained" (normal intercourse) but technologically prepared semen sample (washed, etc.).



Tak, w momencie, w którym na adonai.niepłodność proponuje się kurację sproszkowaną skałą ze ścian groty w Betlejem oraz poleca obwiązywać brzuch paskiem św. Dominika Savio, oficjalne stanowisko Rady uwzględnia (przynajmniej częściowo) rozwój medycyny rozrodu.
W Polsce mówią o tym pojedynczy teologowie (Małgorzata Wałejko), czasem pojawiają się też głosy  pacjentów, którzy samodzielnie dotarli do tej informacji w anglojęzycznych źródłach*.
Co interesujące, Wałejko zastrzega, iż wiedza dotycząca miękkich metod ART, których zastosowanie Kościół pozostawia wewnętrznej decyzji katolika, nie powinna być wiedzą ogólnie dostępną ze względu na delikatność materii, jakiej dotyczy.
Powinna byc rozważana w zaciszu konfesjonału z wrażliwym, kompetentnym spowiednikiem.
Im usilniej jednak wizualizuję kompetencję polskich proboszczów powiatowych i wojewódzkich, tym bliżej mi do pewności, że chyba faktycznie przez moment widziałam rozwidlony język u Królowej Elżbiety.
Jeśli ktoś bowiem wierzy w to, że polscy księża będą spontanicznie edukować wiernych z niuansów biologii, ginekologii i etyki, to w zasadzie nic nie stoi na przeszkodzie, aby uwierzył też w Reptilian.

Zamiast tego dziewięciuset pięćdziesięciu polskim księżom dofinansowuje się i proponuje kurs "In vitro i naprotechnologia- bioetyczne szkolenie dla księży".
A tak przy okazji: jaki będzie kolejny krok? Wydawnictwo Księży Marianów wyda "Mały samouczek diagnostyczny w psychozach schizoafektywnych"?

Poza inseminacją homologiczną z użyciem perforowanej prezerwatywy neutralne moralnie są jeszcze dwie metody. Są to LTOT (Low Tubal Ovum Transfer) i GIFT.
Na czym polega inseminacja po katolicku?
1. nalezy się zaopatrzyć w specjalną prezerwatywę umożliwiającą pobranie nasienia bez zmiany jego właściwości biochemicznych;
2. Należy ją przedziurawić (niektóre prezerwatywy nie są fabrycznie perforowane, bo są przeznaczone dla ortodoksyjnych żydów. Perforacja jest opcjonalna). Dziurka jest po to, aby zapewnić aktowi teoretyczny potencjał prokreacyjny;
3. Należy odbyć stosunek seksualny ze współmałżonkiem;
4. Prezerwatywę wraz ze znajdującym się weń ejakulatem należy w ciągu godziny zawieźć do kliniki leczenia niepłodności, gdzie nasienie zostanie poddane preparatyce;
5. Ostatnim etapem jest podanie przygotowanego nasienia do macicy za pomocą katetera (cewnika) ;

Tak przeprowadzona inseminacja homologiczna wg Watykanu nie narusza godności osoby ludzkiej, bo jest tylko uzupełnieniem kompletnego aktu właściwego, który wcześniej miał miejsce w małżeńskiej alkowie.
Godnością kobiety, którą najpierw redukuje się do zbiornika na legalnie uzyskany ejakulat, a potem zapładnia cewnikiem z mężowskim nasieniem, Rada się nie zajmuje. W każdym razie litera prawa została zachowana, inseminacja po katolicku spełnia kryteria godności wyznaczone instrukcją Dignitas Vitae.

Zanim pomyślicie sobie, że to horror, weźcie pod uwagę, że to ostatnia deska ratunku dla wielu katolickich, niepłodnych par.
I dlatego warto o niej mówić.
Skuteczność inseminacji nie jest wysoka (10-15% na cykl, szczyt powodzeń przypada na czwartą próbę), ale istnieją sytuacje, w których jest prostym i jedynym wyjściem (np. wrogość śluzu szyjkowego).
A w całej dyskusji dotyczącej biurokratycznego okrucieństwa Kościoła oraz ugrzęźnięcia w rozkroku między oświeceniem i wiarą, nie należy zapominać o tym, że podmiotem jest cierpiący pacjent.
Który ma prawo posiadać dowolne wyznanie, także katolickie.
I nie czyni go to człowiekiem gorszym, śmiesznym czy niezasługującym na pełną informację o leczeniu zgodnym z jego przekonaniami.

Wróćmy do zimnych faktów. Nie twierdzę, że Kościół mówiący "in vitro nie, ale GIFT, IUI homologiczna i LTOT- tak" jest kościołem bardziej progresywnym niż  polski Kościół idący va banque.
Uproszczenie tego równania w taki sposób byłoby niepoważne.
Dlatego uproszczę temat jeszcze bardziej i napiszę, że współczesny KK staje się kościołem talmudycznym.
Proces talmudyzacji, również upraszczając, rozpoczął się w Oświeceniu, kiedy to Kościół zadecydował, że poza byciem kościołem mistycznym, będzie też kościołem racjonalnym.

O ile działało to na poziomie "Ziemia jest okrągła", o tyle pewnych problemów zaczęło przysparzać po dotarciu do teorii ewolucji (w którym momencie dusza zostaje tchnięta w homo sapiens? Co to konkretnie znaczy stworzenie in statu viae? Homo Habilis był obdarzony pierwiastkiem boskim? A Neandertalczyk?).
Problemy były na tyle spore, że sprawę rozstrzygnięto dopiero w 1996 roku mimo wcześniejszych, ostrożnych prób z encykliką Humanum Geris (1950).
W XX wieku poszło zaś już zupełnie źle, gdy wraz z rozwojem nauki coraz więcej dylematów rozstrzyga się nie na poziomie ogólnego pojęcia o wyobrażeniu i ucieczek w definicyjną nieostrość, a na poziomie  molekularnej wręcz szczegółowości.
I kwestie przez te dylematy wywoływane są kwestiami żądającymi definicji precyzyjnych: w którym momencie zaczyna się człowiek? W którym momencie człowiek się kończy? Czy zygota z jądrami haploidalnymi to człowiek czy jeszcze nie? Jak naukowo zdefiniować godność?
Jeśli raz podjęło się grę "nauka nie jest sprzeczna z wiarą" to należy grać dalej.
Niestety im więcej talmudu i wysiłków racjonalizowania wiary, tym mniej samej wiary i sensu. Na coś się trzeba w końcu zdecydować, zwłaszcza, że sporo ludzi za najbardziej pociągający w chrześcijaństwie uważa nakaz bycia dobrym człowiekiem.
Drzewiej kodeks miał dziesięć przykazań i aneks "kochaj pana Boga całym swoim sercem, całą swoją duszą i ze wszystkich sił swoich, a bliźniego swego jak siebie samego".
W momencie kiedy kodeks dobrego człowieka ukazuje się w sześćset osiemdziesiątym trzecim wydaniu poprawionym wraz z kanonicznymi przypisami tłumacza, entuzjazm czytającego nieco opada.
Kiedy zaś aneks dochodzi do uściśleń, w którym miejscu plemnik powinien wniknąć w komórkę jajową, aby człowiek utrzymał swoją godność i przyzwoitość, odbiorca zaczyna się czuć zdezorientowany.

Wprawdzie nie wiem, jaką prasę miałaby dziś instytucja upierająca się, że cała ta ewolucja to szajs (odłamy amerykańskie i Tea Party sobie darujmy, to margines), ale być może- powtarzam: być może- byłoby to mimo wszystko bardziej wewnętrznie spójne niż konkludowanie, że założenie prezerwatywy zniszczy podmiotowość człowieka, ale przedziurkowanie gumki ją ocali.
A do tego dochodzimy.
Franciszek Longchamps de Berrier wykłada się na identycznym wertepie: bo cóż niby mają oznaczać te jęki i stęki w sprawie rozmrażania zamrożonych embrionów? To w końcu bronimy bezwzględnej wartości życia, czy pozostawiamy embriony na wieczność w azocie tworząc chrześcijańską wersję Gemary?
Pff, a skoro i tak dochodzimy do talmudu to po co ta cała akrobacja z chrześcijaństwem?

A, dla Lutra. Dobra, Marcin Luter wykazał się pewną odwagą paradując z młotkiem po Wittenberdze, ale dla współczesnego Polaka nie ma to większego znaczenia.
Polski kościół katolicki nie ma w Polsce konkurencji. Ale zawsze można zorganizować związki zawodowe, nespa?
Kiedy w 2004 uczestniczyliśmy ze Starym w kursie nauk przedmałżeńskich, w trakcie którego zebrani zostali powiadomieni, iż tradycja polska jest w dalszym ciągu zagrożona przez żydostwo, byliśmy jedynymi ludźmi, którzy po tych słowach opuścili kościół.
Albo więc otaczają nas milczące owce albo kościół był tego dnia pełen antysemitów.
Wybitny pieśniarz i poeta polski, Michał Wiśniewski, nawoływał:

wstań, powiedz nie jestem sam!

Polski katoliku liberalny, który nie zgadzasz się z diagnozą polskiego KK, będącego w tym ujęciu  przeżartym robaczkami jabłuszkiem, czy wstajesz i wychodzisz z kazania, kiedy słyszysz o żydostwie albo realizacji idei Frankensteina?
Trzaskasz kościelnymi drzwiami, kiedy zostaje Ci oznajmione, że badania prenatalne to moralnie wstrętne "badanie jakości" potomstwa ? Sygnalizujesz jakoś swojemu proboszczowi, że nawoływanie do pogardy lub potępienia innych istot ludzkich i ich wyborów, nie jest zgodne z ideą chrześcijaństwa, więc nie dajesz na to przyzwolenia?
Być może się mylę, ale jeśli w takich chwilach mościsz wygodniej zadek na kościelnej ławce to znaczy, że właśnie dołożyłeś kolejny atom do pewności siebie polskiego Episkopatu.

Moja działka to mówienie niepłodnym katolikom "furtka jest tu, tu i tu. Chcecie- skorzystajcie, wolno wam zgodnie z wytycznymi Watykanu nawet jeśli wasz proboszcz twierdzi co innego".
To, co mnie interesuje, to jak pozostać niekatolikiem, przeżyć i nie mieć zgagi z tytułu zachowania polskiego obywatelstwa.
A zatem dotarliśmy do właściwego momentu na wprowadzenie w dyskurs społeczny wariantów Cioci Tereni i Stefana.

Pewnego dnia osiemdziesięcioletnia Ciocia Terenia poprosiła mnie o wysłanie listu następującej treści:

do administracji Spółdzielni Budowlano Mieszkaniowej X
Bardzo szanowną Administrację proszę, żeby wydała zarządzenie, że na mojej klatce schodowej nie wolno gotować kapusty, bo sąsiad Janeczko gotuje i mi śmierdzi.


z poważaniem


Teresa Ż.

Co się zaś rozchodzi o wariant Stefana, mojego ojca notabene, to polegał on na tym, że Stefan miał sąsiada Pietrusińskiego i onże jarał fajki na klatce schodowej. Wobec czego Stefan zaczął jarać na tej samej klatce kadzidełka.
Pietrusiński przetrwał paczuli, i trzymał się jeszcze przy cytroneli, ale przy kwiecie miłości spasował. Żadna ze znanych mi osób nie dała rady kwiatowi miłości.
Wtedy Stefan też spasował i odtąd na klatce zapanowała miłość oraz harmonia.
<niestety Stefanowi afekt do kadzidełek palonych w zaciszu domowym pozostał, no ale to już koszty własne>

Wariant cioci Tereni to wariant polski, a wariant Stefana jest wariantem francuskim.
Terenia miała generalnie taki pomysł na życie, że klatka schodowa należy do niej, co administracja powinna jedynie formalnie przyklepać. W związku z czym wszyscy wielbiciele bigosu mogą się wynosić do miastowych garkuchni albo przerzucić na pieczywo chrupkie Vasa.
Z kolei Stefan uznał, że klatka schodowa jest przestrzenią wspólną i dlatego nie można tam palić ani papierosów, ani też kadzidełek.

Z mojego punktu widzenia wariant Stefana nie narusza niczyich praw obywatelskich w związku z czym wydaje się być rozsądnym kompromisem. Ty zabierzesz krzyż z urzędu gminy, ja nie będę Ci w oczy świecić Ptaahem albo gwiazdą Dawida. Ty nie będziesz mnie chłostać modlitwami, ktore mnie poniżają i obrażają moje wybory, ja natomiast uszanuję twój wybór w zakresie celibatu.
Prawo cywilne zaś ustalimy dla wszystkich.
Pięknie, prawda?

Niestety polski Kościół katolicki utknął na myśleniu "przedmurze laickiej Europy" i dlatego wydaje mu się, że w Polsce można machać ognistym mieczem bożym oraz wywalać ludzi na bigos do miasta. Bo tak stanowi prawo przyrodzone i wewogle.
Apostolat a la polonaise sprowadza się więc do tego, że kardynał Dziwisz przeprosi za moje grzechy we wszystkich polskich świątyniach i będzie to czynić trzykrotnie, w czwartek, piątek i sobotę. Przeprosi też za badania ultrasonograficzne w ciąży i za wychowanie seksualne dzieci i młodzieży:

Przepraszamy Cię Panie!
za brak szacunku dla kobiet oczekujących narodzin swojego dziecka...
za naśmiewanie się z rodzin wielodzietnych i obojętność na ich potrzeby...
za tych, którzy przyczyniają się do zabójstwa dzieci nienarodzonych...
za łamanie praw osoby ludzkiej, a przede wszystkim prawa do życia i do egzystencji godnej człowieka...
za egoizm małżonków przejawiający się w zamknięciu na przyjęcie nowego życia, przez sztuczne niszczenie płodności i lekceważenie w swoim sercu przykazania "nie zabijaj!"...
za kontrolę "jakości dziecka" w okresie prenatalnym i rzekomo "legalne" zabijanie z powodów eugenicznych...
za rozbijanie małżeństw, łamanie wierności małżeńskiej, rozwiązłość obyczajów, konflikty rodzinne, uleganie nałogom i nieodpowiedzialne postępowanie...
za nadużycia tzw. edukacji seksualnej dzieci i młodzieży, osłabianie naturalnej wrażliwości i wstydliwości młodych oraz ośmieszanie cnoty czystości...
za brak szacunku wobec ludzkiego ciała i niewłaściwe myślenie o ludzkiej płciowości...
za to, że nie traktujemy naszego ciała jako świątyni Ducha Świętego i że nie pamiętamy, iż jest ono przeznaczone do zmartwychwstania i chwały wiecznej...

W tym czasie katolicy, również ci liberalni, będą grzecznie siedzieć w ławkach i myśleć "oesssuu, ale już przesadzają, naprawdę". Obejrzą sobie dokładnie sufit, przeżegnają się, rozważą ostatnie nowiny w firmie, po czym wyjdą na mroźne listopadowe powietrze, a wieczorkiem machną jakiś  uszczypliwy, antyklerykalny wpis na forum Gazety.


*
Po namyśle nabijanie się z rodzin wielodzietnych jednak bym zostawiła. Kiedy urodzę Trzecie stanę się automatycznie wielodzietna, więc co będę piłować gałąź, na której siedzę.
To ja bym jeszcze wobec tego poprosiła księdza biskupa o jakąś małą nowennę w intencji Bogny B. psycholożki, która w umiłowaniu bliźniego i trosce o jego ewangelizację, nawraca mnie obrazkowo na wielodzietnych.org:




Niech święta Panienka umocni Ją w wytrwałym apostolacie, a redakcje Polonia Christiana, Przewodnika Katolickiego i Gościa Niedzielnego, do których pisuje autorka tego demotywatora, przełamią się tegorocznym opłatkiem w duchu prawdziwie głębokiej, chrześcijańskiej miłości.
Wszak Dziecię się narodziło, by zbawić ludzki ród od zła.

*inseminację homologiczną z użyciem perforowanej prezerwatywy można obecnie wykonać w Polsce w gdańskiej Invikcie i warszawskim Invimedzie. Prezerwatywy do kupienia na e-bayu, koszt ok. 7 funtów.

niedziela, 21 listopada 2010

jutro zagłada, proszę słonia

In vitro... dobra, żartowałam. Bo dziś będzie o zagładzie i o lesbijkach. Serio, serio. No, w każdym razie odrobinę. Nawet mimo świadomości, że dziś wypada tysiąc pięćset szesnasta rocznica śmierci świętego Gelazjusza Pierwszego, papieża, a wczoraj minęła rocznica urodzin błogosławionej Jozafaty z Hordaszewskich.
Lesbijki a sprawa polska. Oto temat dzisiejszych zajęć.

W lutym 2009 miałam okazję wysłuchać wystąpienia niejakiej Anki Zet

dotyczącego dostępności metody zapłodnienia in vitro dla par homoseksualnych.
Autorka wypowiedzi skarżyła się, że ogólnie jest ciężko i że lekarz z pewnej stołecznej kliniki odmówił przeprowadzenia zabiegu ivf znajomej parze lesbijek. I że to skandal etc.
Wysłuchalam całej wypowiedzi dochodząc do następujących konkluzji:

a) drażliwe społecznie sprawy powinny mieć rzeczników odzianych w dobrej marki gajerek i wyposażonych w nienaganny manicure.
Im bardziej freakowaty estetycznie rzecznik, tym gorzej dla celu, o który się walczy. Tym samym pojedynek Anka Zet kontra Wojciech Wierzejski:

kończy się wynikiem 0:1;

b)  najpierw stadiony, potem parytety. Powoli. Nie od razu Kraków zbudowano, wywalczmy więc najpierw ustawę bioetyczną dla par małżeńskich, potem spróbujemy wprowadzić tylnymi drzwiami refundację, za kilkanaście/dziesiąt lat przyjdzie czas na lesbijki;
c)  naprawdę jestem tolerancyjna, ale występowanie Anki Zet i mnie w ramach jednego panelu sprawia, że moja Sprawa zostaje nadkażona jej Sprawą, przez co obie gówno osiągniemy;

Referowałam to wszystko w samochodzie Staremu, a potem jeszcze paru innym osobom.
W ogóle uważam, że nawyk sprawozdawczy jest pożyteczny, czego dowodzi również ta historia. Gdzieś bowiem między drugim a trzecim rozmówcą zaczęło mi to lekko wonieć.
Przy czwartym fetor dorównywał sytuacji olfaktorycznej w pracowej łazience Starego w chwili kiedy opuszcza ją nasz ulubiony redaktor X.
Proust doświadczał reminiscencyj przy magdalenkach, ale ja jestem siermiężnym produktem rewolucji robotniczo chłopskiej, więc warunkuje mnie ideologiczny smród.
Otóż smród ten wrócił mnie wprost do filmu "Gdyby ściany mogły mówić II".
Nawiasem mówiąc niewyobrażalna wprost chała, porównywalna tylko z- jak mi się wydaje- obrazem "Kawkazskij plennik", Warszawski Festiwal Filmowy rok 1998, w połowie projekcji którego lektor oznajmił widzom zdumionym głosem "o kurwa, skończyła mi się lista dialogowa".

Druga część "Ścian" poświęcona jest lesbijkom i szerzej problemowi coming outu, a dla tej historii ważna jest nowela druga: oto cztery młodziutkie lesbijki idą na uczelniane zebranie sióstr w feminizmie, na którym mają uzgadniać kolejne szczegóły strategii. Tymczasem przystojna szefowa oznajmia im publicznie "wybaczcie, dziewczyny, ale macie kiepski PR, a my najpierw musimy załatwić postulaty feminizmu, a potem, jak starczy czasu i w ogóle, zajmiemy się lesbijkami. Tak że ten, poczekajcie w kolejce".
Dziewczyny się oczywiście oburzają i irytują, a potem jedna z nich znajduje sobie kochankę w typie męskim, reszta się uprzedza, ale wszystko kończy się coming outem i częściowym happy endem.
Celowo zdradzam Wam zakończenie, aby nikt nie wpadł na pomysł wypożyczenia tej szmiry. I uwierzcie, wyświadczyłam Wam przysługę.

Wychwycenie analogii miedzy moim odbiorem słów Anki Zet, a uprzejmą propozycją szefowej feministek jest dość jasne.
Dlatego poprzestańmy na dżentelmeńskim stwierdzeniu, że reakcję wsobną miałam godną Joanny Najfeld i nie dźgajmy już mojej miłości własnej, która i tak na samo wspomnienie tamtej sytuacji dziurawi się niczym rzeszoto.
Właściwą kwestią i pytaniem w przededniu zagłady jest więc to, czy można walczyć o wolność wywalając jednocześnie z wózka inne dyskryminowane grupy społeczne?
Alternatywnym pytaniem, interesującym bossów polskiej prawicy radykalnej, jest czy można walczyć o lokalną Arkadię, gdzie będziemy kultywować cywilizację miłości na pohybel europejskim lewakom i pedałom?
Trzecim natomiast zasadnym pytaniem jest, dlaczego część nas (optymistycznie założę, że ten zbiór jest jednoelementowy i sprowadza się do mnie) ma tak potężne skłonności do oportunistycznego myślenia, że sama przed sobą udaje, że kolejki za podstawowymi prawami człowieka docierają kiedykolwiek do lady? I  że kiedyś tam się wróci po te zostawione lesbijki (gejów/wyzysk dzieci z Filipin/inne dołożyć)?

W lecie miałam przyjemność uczestniczyć w kongresie, w trakcie którego poinformowano nas, że przyszłość przed medycyną rozrodu rysuje się jasno i optymistycznie, czego dowodem jest rozszerzenie listy chorób wykrywanych dzięki diagnostyce preimplantacyjnej.
Listę rozszerzono o chorobę Alzheimera, nowotwór trzustki, a także nowotwór piersi.

PGD, diagnostyka preimplantacyjna zarodka, w Polsce wykonywana jest przez jeden tylko ośrodek (drugi wykonuje skan metodą PcGD czyli diagnozuje komórkę jajową jeszcze przed jej zapłodnieniem). Jest to stosunkowo młoda metoda, w 1992 urodziło się w Anglii pierwsze dziecko po zastosowaniu IVF i diagnostyki preimplantacyjnej wykluczającej mukowiscydozę, którą była obciążona rodzina dziecka.
Obecnie PGD można wykonać w kierunku:
>  mukowiscydozy
> zespołu Werdniga-Hoffmana
> zespołu Smitha-Lemlego-Opitza
> choroby Huntingtona
> stwardnienia guzowatego
> zespołu Downa
> zespołu Edwardsa
> zesołu Pataua
> zespołu Klinefeltera
> zespołu Turnera
A od niedawna także w kierunku wymienionych przeze mnie na początku chorób.

PGD nie jest związana z niepłodnością, nie jest też procedurą rutynową. Wskazaniami są przede wszystkim nosicielstwo chorób genetycznych i obciążenie rodzinne (m.in.występowanie w rodzinie aneuploidii).
Oznacza to, że każda para, która posiada obciążony wywiad, powinna mieć zapewnioną możliwość podjęcia decyzji o PGD.
Jest to oczywiście równie realne co otrzymanie stu milionówWałęsy, no ale obowiązek informacyjny spełniłam.
Aby dopełnić obrazu nowoczesności Polski dodam, że oba polskie ośrodki wykonujące badania PGD i PcGD są ośrodkami prywatnymi, koszt badania to kilka- kilkanaście tysięcy w zależności od ilości skanowanych chromosomów.
Do tego należy dodać koszt procedury in vitro, bo choć sama PGD nie wiąże się z niepłodnością to jest nieodłącznie związana z in vitro.
Obrazowo tę zależność można porównać do operacji na otwartym sercu:
Nie każde rozcięcie klatki piersiowej pacjenta (in vitro) oznacza zamiar wykonania operacji na otwartym sercu (PGD), ale nie da się przeprowadzić operacji na otwartym sercu bez rozcięcia klatki piersiowej.

Cel PGD sprowadza się bardzo z grubsza do tego samego, do czego sprowadza się cel badań prenatalnych.
Czyli do określenia kondycji genetycznej zarodka jeszcze przed implantacją w macicy. Pobiera się więc jedną komórkę z kilkublastomerowego zarodka (analogicznie: ciałko kierunkowe z oocytu) i poddaje ją badaniom genetycznym. Pobranie komórki nie ma wpływu na zarodek i jego rozwój.
Zarodki wadliwe genetycznie nie są transferowane do macicy (Tak, Tomaszu, giną).

Wprawdzie w naszym szumiącym szopenowskimi wierzbami kraju odwykliśmy od mówienia tego na głos, ale jednym z celów wykonania klasycznego badania prenatalnego jest  danie ciężarnej możliwości wyboru przerwania ciąży, jeśli płód jest chory, co gwarantuje jej art. 4a ust. 1 pkt 2 ustawy z 1993 r. "O planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży".
Wersją lansowaną oficjalnie jest zaś ta, że badania prenatalne robi się celem wewnętrznego pogodzenia się z informacją, że dziecko urodzi się chore.
Ponieważ jednak wszyscy jesteśmy dorośli i część z nas wierzy w miraż zwany prawami człowieka, to proponuję trzymać się wersji, że mimo wszystko chcielibyśmy ich przestrzegać i widzimy w tym sens.
Co dotyczy również dorosłych kobiet.
PGD ma nad badaniami prenatalnymi istotną przewagę: jeśli okaże się, że zarodek jest obciążony np. Zespołem Patau  nie zostanie transferowany do macicy, co jest na wielu poziomach mniej problematyczne niż terminacja ciąży w 16-20 tygodniu, kiedy to z reguły napływają polską pocztą wyniki inwazyjnych badań prenatalnych.
Jednak, i tu się koloniści mogą zdziwić, nie dotarliśmy jeszcze do sedna problemu.
Sednem problemu jest słowo, które ostatnio święci triumfy w mediach, mianowicie eugenika.
Jak długo poruszamy się w obrębie zespołów Pataua, Edwardsa względnie Dystrofii Mięśniowej Duchenne'a, tak długo sytuacja wydaje się być względnie prosta.
Ale zakładając, iż w ogóle dopuszczasz w swojej wyrodnej wyobraźni, czytelniku, morderstwo Nienarodzonego (kerownik wybaczy, znów czytałam Frondę, pardąsik), to prawdopodobnie mogłoby czynić Ci różnicę, czy usuwasz płód, dla którego poród będzie jednocześnie wyrokiem śmierci (lub rychłej śmierci), czy też płód posiadający gen BRCA1, który nosiciela obciąża osiemdziesięcioprocentowym ryzykiem zachorowania na raka piersi.

Rak piersi, jak przypuszczam, choć mało atrakcyjny, nie jest najgorszym, co może przydarzyć się człowiekowi. Zwłaszcza człowiekowi, który z góry wie, że ma tylko 20% szans na zdrowie, może zatem próbować różnych zachowań prewencyjnych lub wręcz poddać się profilaktycznej mastektomii i zdecydować na protezę.
Nawet jeśli nie jest to najfajniejszy z możliwych plan na życie to jednak daje pewne perspektywy.

W tym punkcie zresztą ja i dr Paul Serhal znacząco się różnimy w ocenie, co prawdopodobnie nie zakłóca spokojnego snu doktorowi Serhalowi, pokazuje za to, że mówimy o kwestiach nieoczywistych, a w każdym razie zdecydowanie wartych publicznych debat.
W kraju Lecha i Syrenki oczywiście się one nie odbędą, bo u nas wszyscy rodzą się zdrowi i krzepcy, a na oddziały onkologiczne trafiają co najwyżej dlatego, bo jedli żywność modyfikowaną albo palili papierosy.

W tym miejscu przypomina mi się bardzo a propos rozmowa Szymona Hołowni z profesorem Kazimierzem Szałatą o tym, że mieszkańcom zgniłego Zachodu coraz mniej wystarcza sam dar życia, za to coraz bardziej wykłócają się o jakość tego życia.
Teza Szałaty jest następująca: podczas gdy Europa oraz Ameryka Północna doszły do niebezpiecznego etapu wartościowania życia, w Afryce życie wciąż jest wartością samą w sobie. Tu Szałata przywołuje swoje osobiste doświadczenia:

Od dawna pracuję na rzecz trędowatych i kilka lat temu w Niamey, stolicy Nigru w Afryce Zachodniej, uczestniczyłem w ich święcie. Po uroczystościach na środku areny zauważyłem coś, co mnie przeraziło. Nie wiem, jak się ten człowiek poruszał, nie miał rąk ani nóg - jakieś kikuty, po prostu pełzał po piasku, wzbudzając tumany kurzu. Twarz też miał potwornie zdeformowaną, ale uśmiechniętą. Powiedział mi tylko jedno: piętnaście lat temu został wyleczony z trądu i żyje. (..)
Jan Paweł II powtarzał, że przyszłością świata jest Afryka. Kiedy tego słuchałem, myślałem, że to taka podlana ekstrawagancją kurtuazja wobec biednego kontynentu. Odkąd zacząłem tam jeździć, dostrzegam, że Papież miał rację. Łysy chłopak z Polski chce skończyć życie, bo nie jest w stanie sprostać jakiejś wydumanej przez siebie wizji. Nieporównanie bardziej poraniony człowiek z Niamey żyje w realnym świecie, ma realne problemy, nie rozpacza, że nie jest Tomem Cruise'em. W Europie wali się oświeceniowa wizja świata i człowieka, a nowej wciąż nie widać i błądzimy jak dzieci we mgle.
A ludzie w Afryce są wolni od tych oświeceniowych i postoświeceniowych schematów. Oni mają kompas, który my zgubiliśmy - naturę. Zamiast zmagać się z pytaniami, czy życie to proces biologiczny, czy psychiczny, szukają smaku tego życia. Na drugiej półkuli nadal funkcjonują pojęcia takie jak tajemnica, u nas zamieniona na niewiedzę, powołanie - tu przekształcone w karierę, czy szczęście - przerobione przez nas na sukces. I dlatego mniej jest tam pomyłek w ocenie wartości własnego życia. Nie ma szwajcarskich klinik, gdzie chory człowiek otoczony niemą litością bliskich przy relaksacyjnej muzyce może wypić śmiertelny koktajl z leków przeciwbólowych i usypiających.

Całość wywiadu tutaj, całą książkę zresztą polecam.


Nie byłam nigdy w Niamey, byłam w miejscu teoretycznie daleko bardziej cywilizowanym wg europejskich kryteriów, czyli w Nairobi, gdzie nota bene mieści się siedziba ONZ. W związku z tym pozwolę się podzielić zgoła przeciwnym wrażeniem.
Na ulicach Nairobi widziałam kilkuletnie dzieci ulicy z tubkami butaprenu na szyjach. Nie dożywały na ogół dojrzałości, wcześniej wykańczał je albo AIDS albo zbliznowacenie płuc.
Prawdę mówiąc tam, gdzie Szałata widzi afirmację życia ja widziałam jego straszne marnotrawienie z powodu nędzy, braku edukacji, braku opieki medycznej, braku sprawnie działających struktur socjalnych.
Braku- uwaga, teraz wprowadzę termin, który rozdrażnia koleżanki i kolegów z portalu na literę F- wolności wyboru, bo warunkiem wstępnym zaistnienia wolności wyboru jest uprzednie zaistnienie możliwości wyboru.
Trudno mówić o możliwościach dziecka, którego matką jest nairobiańska nieletnia dziwka (pozdrawiam, Marcinie K.), i które na ulicę trafia niemal po urodzeniu lub w krótki czas po nim, kiedy tylko osiagnie etap dojrzałości do hordy (ok. trzeciego roku życia).
Oczywiście istnieją przeróżne fundacje i stowarzyszenia, ale jest ich zbyt mało w stosunku do potrzebujących dzieci, poza tym na noc ośrodki społeczne są zamykane, więc dzieci z powrotem idą na ulicę.

Teza Szałaty, nie wyrażona oczywiście wprost, bo na to profesor jest za subtelny i za dobrze wychowany, jest więc taka, że nam w Europie się po prostu z dobrobytu w dupach poprzewracało, skoro mając pełny brzuch, bieżącą wodę w water closecie i pilota obsługującego kablówkę rozważamy możliwość dobrowolnego przerwania swojego życia, miast tańczyć po łąkach i lasach, i dziękować, że nie urodziliśmy się w Nairobi.

Spodziewam się, że gdybym znalazła się na bezludnej wyspie moim głównym marzeniem byłoby znalezienie wody pitnej.
A jednak kiedy piszę te słowa oddaję się w całości rozważaniu, czy Stary wpadnie na to, żeby kupić porządną herbatę aromatyzowaną, bo wczorajsza Gold Tea Liptona zupełnie mi nie smakuje.
Gdybym natomiast miała się skupić na marzeniu z cyklu "pokój dla świata" to życzyłabym sobie, aby każdy mieszkaniec tej planety miał dzisiejszego wieczora zmartwienia nie poważniejsze niż  Gold Tea or not Gold Tea,  nie zaś tego, abyśmy wszyscy pospołu pełzali w kurzu ciesząc się tym, że konik tu był.

Ale co do paru kwestii zgadzam się z doktorem Szałatą.
Na przykład co do tego, że nie umiemy rozmawiać o trudnych sprawach, z naciskiem na śmierć i towarzyszące jej dylematy.
Z naciskiem na zagadnienia etyczne, bo mało kto w Polsce wie, że etyka jest nie tylko katolicka, a nawet wręcz przeciwnie.
Z naciskiem na otwarte pytanie o to, czy świadome urodzenie dziecka z wadą letalną jest szlachetnym miłosierdziem czy raczej egoizmem zaniechania.
A to nas wraca do pytania  o PGD.
"PGD się rozwija" poinformowała mnie Anna Veiga. Rozwija się tak dobrze, że możemy się spodziewać dalszych rozszerzeń listy wykrywanych schorzeń.

Ha.
I tu się, Drogi Watsonie, znów zjawia ten brzydki problem zagłady oraz określenia jej terminu.
Badamy zatem blastomer trzydniowego zarodka i widzimy, że zarodek jest obciążony zespołem Pataua. Informujemy parę. Para decyduje, że nie transferuje zarodka ergo nie zachodzą w ciążę ergo nie rodzą dziecka, które umrze +- w ciągu roku od narodzin.
Ergo zarodek zostaje zniszczony.
Choć dar życia jest darem pięknym i bezcennym, to zachodzi możliwość, iż otrzymanie tego daru wraz z wadami nerek, napadami drgawek, wadami serca, ubytkami skóry skalpu, rozszczepami wargi i podniebienia czy hipotonią mięśniową, a do tego z wyrokiem śmierci w ciągu maksimum trzech lat, jest mało miłosierne z punktu widzenia chorego dziecka.
Tak się albowiem składa, iż dzieci z zespołem Pataua nie mają uszkodzonego systemu nerwowego, więc w pełni odczuwają ból wynikający z ich kondycji.
Rozumiem i szanuję, iż doktor Szałata może widzieć piękno i wyższą wartość w powołaniu na świat dziecka chorego na śmiertelną chorobę genetyczną. Być może mam ubogie życie wewnętrzne, ale  ja widzę w tym wyłącznie okrucieństwo i żadnych wartości dodanych.
Schody jednak zaczynają się w chwili, w której embriolog mówi rodzicom "Zespołu Pataua nie ma, ale zarodek jest obciążony ryzykiem zachorowania na chorobę Alzheimera". No i co teraz?
To właśnie wątpliwości biologa Stanisława Cebrata, którymi dzieli się z czytelnikami Tygodnika Powszechnego:
1. Obecnie coraz częściej wraz z techniką in vitro stosuje się badania genetyczne, tzw. preimplantacyjne – zarodek jest poddawany badaniom genetycznym przed wprowadzeniem do macicy. Co więcej, wręcz zaleca się FIVET, jeżeli ryzyko urodzenia dziecka z wadą genetyczną jest wysokie. Rozważmy więc sytuację, w której rodzice są nosicielami genu anemii sierpowatej (nosiciel jest zdrowy, ale jedna z dwóch kopii danego genu jest defektywna, druga – dobra). Dziecko dziedziczy jedną kopię od matki, drugą – od ojca. Jeżeli od obojga otrzyma uszkodzone geny, będzie chore, co w przypadku wielu chorób tak dziedziczonych może się zakończyć jego przedwczesną śmiercią. Badania genetyczne potrafią wykryć uszkodzone kopie jeszcze przed implantacją zarodka do macicy. Tak więc: przygotowuje się kilka zarodków, z których niektóre będą miały obie kopie genu uszkodzone (z tych zarodków urodziłyby się dzieci chore), niektóre – tylko jedną kopię uszkodzoną (dzieci byłyby zdrowymi nosicielami), inne z obiema kopiami prawidłowymi. Które z zarodków mają szansę na implantację? To oczywiste, że tylko te z „trzeciej opcji”; pozostałe będą dyskryminowane. Rozumowanie jest proste – po co skazywać człowieka na tę samą procedurę, gdyby w przyszłości trafił na partnera będącego nosicielem tego defektu, i dlaczego mielibyśmy zachowywać w puli genetycznej defektywny gen?

Stosowanie tej procedury zaleca się w przypadku defektów występujących bardzo często w populacji. Dlaczego jednak defektywne geny, prowadzące do śmierci, a zatem do „samoeliminacji”, występują tak często? Otóż okazuje się, że defektywny gen może być korzystny dla nosiciela (tj. tej osoby, która posiada jedną kopię defektywną i jedną prawidłową). Tak się właśnie dzieje w przypadku anemii sierpowatej – nosiciele są bardziej odporni na malarię. Na malarię wciąż umiera na świecie ponad milion ludzi rocznie, a na anemię sierpowatą? Podobnie jest z innymi genami, np. jedna osoba na 25 jest nosicielem defektywnego genu odpowiedzialnego za mukowiscydozę, ale jednocześnie jest bardziej odporna na infekcje przewodu pokarmowego. Tak więc to cholera, tyfusy i czerwonki wzbogaciły naszą pulę genetyczną o te defektywne geny. Czy jesteśmy pewni, że takie choroby nam już nie zagrożą i możemy te geny usunąć z puli genetycznej człowieka?
2. Obawiam się, że FIVET łamie te naturalne bariery, a – być może – jest stosowany, gdy te bariery właśnie nie dopuszczają do naturalnego zapłodnienia (mogą się one pojawiać nie tylko w przypadku bliskiego pokrewieństwa rodziców). Gdyby tak było, należałoby się spodziewać, że FIVET prowadzi do częstszego urodzenia się dziecka z defektem genetycznym.
Do tej pory w wyniku zapłodnienia in vitro urodziło się kilkaset tysięcy osób (według niektórych wyliczeń około miliona). Szacuje się, że na świecie wykonuje się tych zabiegów blisko pół miliona rocznie. Gdyby prowadzono statystyczne badania na temat kondycji zdrowotnej tych ludzi, mielibyśmy obecnie świetne dane dla „za” lub „przeciw” stosowaniu tych technik. Niestety, danych nie ma. Przypuszczam, że jeśli byłyby sprzyjające laboratoriom przeprowadzającym FIVET, opublikowano by je.


Powiało grozą, więc po kolei:

1. Autor wychodzi z założenia, że informacja o obciążeniu zarodka jest równoznaczna ze zniszczeniem zarodka.
Właściwie dlaczego? Rozwiązanie tego dylematu może być proste technicznie i prawnie. Tak jak dodatni wynik badania prenatalnego dla zespołu Downa może być podstawą do legalnego przerwania ciąży, tak uzyskanie informacji, że dziecko jest płci żeńskiej już nie. Zatem: Zespoł Pataua- tak, nosicielstwo genu odpowiedzialnego za cukrzycę- nie.
To nie są kwestie, które rozstrzygają się w ciemnych zaułkach suburbiów, a kwestie, które można i trzeba dookreślać prawnie.
Z drugiej strony to fanstastycznie, że para zyskuje wiedzę o możliwych obciążeniach  dziecka. Daje to na przykład  możliwości podjęcia odpowiednio wczesnych działań terapeutycznych, a wiec szansę, której większość chorych jest pozbawiona.

2. Gdyby pan profesor śledził PubMed, publikacje WHO, ESHRE i HFEA to nie musiałby postulować wyważania drzwi, które są już otwarte.
Na temat kondycji zdrowotnej dzieci poczętych w wyniku in vitro versus dzieci poczętych naturalnie, powstały tysiące opracowań, w samym PubMedzie jest ich kilkaset.
Odpowiedź na wątpliwości prof. Cebrata jest materiałem na osobną notkę, którą kiedyś popełnię, dziś zaś odpowiem hasłowo.
Weźmyż dla przykładu badania duńskie.
Wykazano, że dla grupy dzieci poczętych naturalnie ryzyko wystąpienia dziecięcego porażenia mózgowego wynosi 0.18% ryzyka bezwzględnego, zaś dla grupy dzieci poczętych ivf to ryzyko wynosi 0,58%. (Parental infertility and cerebral palsy in children. Human Reproduction journal, November 2010)
Dodatkowo badania odnoszą się do grup dzieci, z których najmłodsze zostały urodzone w roku 2003, a od tego czasu wykazano, że zalecenie transferów pojedynczych (stosowane obecnie jako wytyczna ESHRE w całej Europie) obniża ryzyko MPD, gdyż ryzyko wydaje się korelować z wystąpieniem ciąży mnogiej, a nie z techniką zastosowaną do uzyskania ciąży:

For the period 2004-2007 when the rate of multiple births fell to less than 10% in Sweden, the risk of cerebral palsy after IVF was the same as for babies conceived spontaneously. The authors concluded that any slight increase in cerebral palsy was "most likely a consequence of an increased risk of neonatal morbidity, notably associated with multiple births
("Cerebral palsy in children born after in vitro fertilization. Is the risk decreasing?" European Journal of Paediatric Neurology, May 2010)

Zatem mamy mniej niż 0.58% ryzyka zachorowania na MPD w grupie dzieci poczętych in vitro w stosunku do 0,18% dla dzieci poczętych naturalnie.
To dopiero początek genetycznego Rocky Horror Show:
Ryzyko wystąpienia cukrzycy u dziecka, którego matka jest chora na cukrzycę wynosi 5%. Jeśli choruje ojciec- 2,5 %. Gdy chorują oboje ryzyko wzrasta do 20%.
Omówiliśmy dopiero ryzyko dla cukrzycy typu pierwszego, na którą choruje ok. 10% chorych. Jeszcze gorzej jest z cukrzycą typu drugiego. Tu ryzyko odziedziczenia cukrzycy po chorym rodzicu wynosi prawie 50%
Dodatkowo cukrzyca typu pierwszego wiąże się z większym ryzykiem wystąpienia u dziecka neuropatii (2,2%), retinopatii (9,9%) czy nefropatii (7,2%). Jeśli choruje dwoje rodziców wskaźniki są jeszcze wyższe:
http://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/17878250

A teraz odwagi: to była tylko cukrzyca. Mam wielką ochotę zanalizować jeszcze nowotwory piersi i choroby układu krążenia.
To jednak zostawmy faktycznie na inną notkę i skupmy się na konkluzji: wyższe ryzyko wystąpienia niektórych chorób dla grupy dzieci poczętych ivf istnieje.
Jednak nie wynika z zastosowanej metody, a z ograniczeń wynikających z samej niepłodności. Pytanie, co dalej zrobimy z informacją, że niepłodność jako taka zwiększa ryzyko wystąpienia różnych chorób u potomstwa? Zakażemy prokreacji? A skoro niepłodnym pogrozimy palcem to dlaczego nie diabetykom?

Panie Staszku, powiem Panu jak Polak Polakowi przy flaszce: w mojej rodzinie w ciągu ostatniego półwiecza nie było zgonu z innego powodu niż nowotwór jamy brzusznej lub choroba układu krążenia. I Pan naprawdę sądzi, że największym zmartwieniem moich synów jest zwiększone do 0,58% ryzyko wystąpienia MPD?

Tak że do ksiąg odsyłam, a jeśli idzie o zagrożenia związane z PGD to uważam, wzorem redaktora Pospieszalskiego, że warto rozmawiać. Ale o genach defektywnych w zaproponowany przez prof. Cebrata sposób gadać mi się nie chce, bo jest to sposób tendencyjny. Jako jednak człowiek wielkiej wiary w drugiego człowieka wierzę, że panu Stanisławowi wyszło tak tylko przypadkiem.

Nie ma, nie ma na nic gwarancji na tym najlepszym ze światów. Ani na to, że urodzimy się godnie, ani też, że umrzemy godnie.
Lęki duszne profesora Cebrata podsumowuje celnie czytelnik prozy Tomasza Terlikowskiego. Celnie, bo nie jest profesorem, wiec wypada mu ująć temat w sposób uproszczony, ale za to lepiej niż u Cebrata oddający sedno niepokojów:
Noooo....wizja przerażająca, ale bardzo prawdopodobna. Nigdy bowiem nie zatrzymujemy się, kiedy jakieś drzwi zostaną uchylone. Otwieramy je na oścież. Eugenika na poziomie prenatalnym - to może być tylko początek.

Ha, i tu cię mam, Czytelniku.
Co zabawniejsze: masz rację i jej nie masz jednocześnie.
Eugenika brzmiąca niczym imię młodszej siostry błogosławionej Jozafaty z Hordaszewskich, jest jednym z tych pojęć, które otula- proszę mi wybaczyć, daję się chwilowo uwieść przebogatej w środki stylistyczne prozie Tomasza T.- ulubiony nasz woal obłudy.
Odwołajmy się do początku eugeniki w historii ludzkości. Proponuję trzy umowne terminy, ale jestem otwarta na dyskusję:
- ok. 370 pne czyli data śmierci Hipokratesa z Kos;
- 1541 czyli data śmierci Paracelsusa, ojca medycyny nowożytnej;
- 1928, odkrycie penicyliny przez Aleksandra Fleminga;

Osobiście obstawiam tę trzecią datę. Może dlatego, że jestem siostrzenicą osoby, która w wieku ośmiu miesięcy zachorowała na zapalenie opon mózgowych i jako jedyna spośród czworga chorych na ZOM niemowląt została w 1949 roku poddana eksperymentalnemu leczeniu streptomycyną (rodzice pozostałych trojga dzieci nie wyrazili zgody na leczenie). Jako jedyna przeżyła.
Zatem na własnej skórze- czy raczej na rodzinnym drzewie genealogicznym- doświadczyłam działania eugeniki pośredniej, którą jest ingerowanie w plany natury alias Boga. Alias co sobie stryjna życzy podstawić w to miejsce.
Gdyby albowiem moja ciotka nie została wyleczona, jej geny zostałyby trwale usunięte z puli ludzkości wedle wskazania samej matki natury. No ale ich nie usunięto.
Kolejne bliskie mi osoby na czarnej liście eksterminacyjnej Natury to:
- dwie kuzynki (obie przyszły na świat w wyniku cesarskiego cięcia z powodu niewspółmierności miednicy ich matki);
- mój osobisty brat, zapalenie płuc w wieku dwóch miesięcy, wyleczony doksycykliną;

Żyją i cieszą się doskonałym zdrowiem, podobnie jak, podejrzewam, członkowie rodzin przeciwników eugeniki i sami przeciwnicy eugeniki.
Z eugeniką bowiem problem jest taki, że dostrzegamy ją na poziomie zaawansowanym czyli na przykład PGD, natomiast ignorujemy na poziomie elementarnym czyli na poziomie działań zwiększających nasze szanse pozostania w grze.

Trudno powiedzieć, od  którego momentu ludzki genotyp jest osłabiany przez co ulega systematycznej degeneracji. Zaczęło się od amputacji kończyn opracowanych przez Hipokratesa? Czy od jatrochemicznych innowacji Paracelsusa?
Osłabiony jest w każdym razie do tego stopnia, że w połączeniu z czynnikami środowiskowymi, do 2030 roku problem niepłodności będzie dotyczyć co trzeciej pary w wieku rozrodczym, a nie, jak dziś, co piątej.
Sytuacja z nowotworami wygląda niestety jeszcze gorzej.
Alternatywą jest na przykład pozwolić umrzeć swojemu dziecku na szkarlatynę i mieć nadzieję, że miliony rodziców postąpią tak samo, co umożliwi naturalnej selekcji ponowne rozwinięcie skrzydeł. Nie sądzę jednak, aby większość ludzi była tym konceptem na serio zainteresowana.


Teraz zmienimy na chwilę kierunek rozważań i wrócimy do Afryki, ale nie do Niamey ani Nairobi. Poprowadzi nas Marcin K. i fragment jego prozy, który ostatnimi czasy wywołał ferment w polskiej sieci:
Prawdę mówiąc od pierwszej mojej wyprawy do północnej Afryki mam pewną słabość do małych Arabek. "Czarodziejki" - powiedział o nich Adam rano przy promie, kiedy dziewczynka może dwunastoletnia, z figlarnie opartą na biodrze ręką patrzyła na niego z żarem, przed którym nie ma ucieczki. To dobre słowo, czarodziejki. W Dajr al-Madinie odnalazłem wśród oblepiających mnie dzieci takie śliczne małe zwierzątka. Miałem w portfelu kilka banknotów. Może trzy funty. W hotelu dwudziestopięciofuntówki. Je uszczęśliwia funt, nawet dwadzieścia pięć piastrów. Przychodziły mi do głowy myśli występne, że za dwudziestkę mógłbym taką pachnącą miodem, śniadą dziewczynkę wziąć do swojego hotelu i pieścić przez wiele godzin. Świństwo, ale potworną miałem na to wówczas ochotę


Jesli ktoś uważa, że zamierzam się pastwić nad domniemanymi ciągotami pedofilnymi Marcina Kydryńskiego to jest w błędzie.
Zastanawiam się po prostu, jak to się dzieje, że podczas gdy my w katolickiej Polsce rozważamy, czy chora na raka ciężarna ma moralne prawo usunąć ciążę i przeżyć, czy raczej powinna zdecydować się na pochwalną notkę post mortem w Gościu Niedzielnym, nasze dziennikarskie i naukowe elity rozpływają się nad śniadymi, dwunastoletnimi zwierzątkami lub sławią jakość duchowego życia kaleki z Niamey?

Zgadnę raczej niż stwierdzę: najstarsza latorośl państwa Kydryńskich, jedenastoletni Franciszek, nie zalicza się do pachnących miodem zwierzątek, prawda?
Tak myślałam. To kategoria zarezerwowana dla Tamtych.
Nasi tutejsi są chronieni prawami dziecka i ustawą o równym statusie.
Nasi niepełnosprawni mają natomiast Kartę Praw Osób Niepełnosprawnych, renty, refundację leczenia i sprzętów oraz- no dobra, bez złośliwych komentarzy- PFRON.
Ba, ja też uważam, że to za mało. I że rozwój infrastruktury nie nadąża za potrzebami niepełnosprawnego obywatela.
Ale proszę zważyć, że w Niamey niepełnosprawny obywatel RP mógłby się co najwyżej potarzać w pyle (za to z uśmiechem szczęścia, nie zapominajmy o uśmiechu!).

Skoro więc już jesteśmy przy konkluzjach, że jak przygoda to tylko w Niamey, to wróćmy do PGD i innych tam.
No dobrze. Diagnostyka preimplantacyjna to jedno, ale ciąża jako taka jest męcząca, nieestetyczna, ponadto kończy się bolesnym porodem.
W zasadzie po co przeżywać niedogodności w imię finalnego otrzymania blondwłosego bobo, skoro wyrośnięte śniadoskóre zwierzątko mogłoby to zrobić za nas za jedyne dwadzieścia pięć, powiedzmy, baksów?
Oto całkowicie legalna oferta dotycząca usług hinduskich surogatek. Tutaj zaś entuzjastyczny artykuł o baby-farms zakładanych niemal hurtowo w krajach tzw. Trzeciego Świata.
Zaraz, czekaj Watsonie, ale po cholerę jechać aż do Indii? Nie da się bliżej?
Da się, ale będzie trudniej, bo w krajach, które Marcin Kydryński uznaje za cywilizowane, a prof. Szałata za rozwydrzone dobrobytem, kobiety na ogół nie są na tyle zdesperowane, aby udostępniać własne macice za kilka tysięcy złotych. Jeśli to robią to z innych pobudek.
W krajach cywilizowanych cywilizowanym kobietom roi się na przykład coś takiego:

I am have been a surrogate mother five times. I got involved with surrogacy back in 1994, and felt it was something I was willing and able to do to help others. Not only did I carry 5 children for infertile couples, I also got heavily involved with helping as many as possible through supporting as many people as possible with my experiance. In 2002 I felt there was a need for a new organisation in the UK, as I had a vision of how surrogacy should be and wanted to make this happen. Through starting this Organisation and putting my full experiance into it, it has grown into a place where many couples have became families. My feeling is that surrogacy should not be a business transaction, but should be based on friendship and once a child comes along, a life long friendship. I have also now became qualified as a counsellor and use my qualification to help counsel Intended Parents and Surrogates, and help them decide if surrogacy is for them.
(Caroline O'Reilly, wprowadzenie do sesji 11,  26th Annual Meeting of the ESHRE, 2010.28.06, Rzym)

Nie dość, że za darmo, to jeszcze z oczekiwaniami wzajemnej odpowiedzialności!
A indyjskie zwierzątko weźmie 25 baksów i zniknie z życia drogich białych dobroczyńców i ich dziecka, czyż to nie atrakcyjniejsza perspektywa?
Ale poczekaj, Tomasz, czy to, że brytyjska surogatka postuluje rozwój surogacji opartej na zasadzie daru serca nie oznacza, że koncepcja cywilizacji śmierci jakby nam się rozsypuje?
I że ofiarowanie ludziom wolności wyboru niekoniecznie musi oznaczać, że będą gwałcić nieletnich, wciągać kokę i zarzynać króliczki?
Dobra, żartowałam. Oczywiście, że właśnie to oznacza.
Ostatecznie przyszłością ludzkości jest zamordyzm etyczny i namnażanie zakazów oraz rozkwit czarnego rynku w krajach uboższych. Inwestowanie w edukację i równość, wiara w humanizm i praca nad jakością społecznych relacji nie mają najmniejszego sensu, you're right.

Profesora Szałaty z różnych względów nie postawiłabym w szeregu obok Marcina Kydryńskiego, ale zdaje się łączyć ich to, że obaj wierzą w  dogmat Tam i Tu, My i Tamci.
W ten sam dogmat wierzy też zresztą mój ulubiony prawicowy publicysta, tylko wyciąga z niego na tyle osobliwe wnioski, iż może się wydawać, że ma zupełnie inne założenia niż Kydryński.
Tymczasem spójrzmy:

Tu i My podlegamy pewnym prawom, które należą nam się na mocy urodzenia. Na przykład możemy zdecydować, czy korzystamy z opieki paliatywnej, czy też (o ile jesteśmy Holendrami) chcemy poddać się eutanazji. Przed eutanazją wszelako mamy dostęp do bezpłatnej opieki psychologicznej. Możemy pojechać do kina, gdzie od lat regularnie montuje się podjazdy dla pojazdów osób niepełnosprawnych.
Możemy się leczyć korzystając z nowoczesnych technologii.
Nasze dzieci uczą się, że istnieją prawa człowieka, w tym Prawa Dziecka i  że kiedy wujek daje cukierka zapraszając jednocześnie do auta to należy wujkowi powiedzieć "nie", uciekać i powiedzieć o tym opiekunowi.
Jednym słowem, no fatalnie jest, fatalnie po prostu, zmierzamy ku przepaści.

Z kolei w Niamey, Cheruturuthy, Nairobi jest fantastycznie. Wprawdzie możemy nie dożyć adolescencji, ale jeśli już dożyjemy to ubaw po pachy. Będziemy mieć żar w oczach i miodową skórę, będziemy owiewani pachnącym szafranem wiatrem.... zapomniałam o jakimś grafomańskim epitecie?
Oczywiście doświadczymy też szeregu pozytywów wynikających wprost ze specyfiki lokalnej kultury, to prawda, ale czy silne poczucie wspólnotowości trędowatego w Niamey naprawdę wystarcza, aby przybysz z Zachodu miał podstawy do zaklasyfikowania go jako szczęśliw(sz)ego?
Wszak w Europie mógłby otrzymać refundowane protezy kończyn oraz przejść operacje rekonstrukcyjne tkanek miękkich. Uczestniczyć w grupie wsparcia. Korzystać z Internetu. Żyć dłużej i w większym komforcie.
Trędowaty mieszkaniec Niamey o tym nie wie, jego świat się kończy na granicy Niamey.
Ale świat Szałaty nie.

To wszystko może nasunąć komuś błędne przypuszczenie, że uprawiam tu europocentryzm.
Nie.
Nieśmiało sugeruję, że problemem współczesnego świata nie jest ani wizja małżeństw homoseksualnych, ani adopcja dzieci przez lesbijki ani triumf cywilizacji śmierci.
Problemem jest nierówna dystrybucja środków na przykład.
Problemem jest też to, że dla niektórych ludzi uchodzących powszechnie za kulturalnych i wykształconych, kontakt z inną kulturą oznacza jednocześnie spuszczenie ze smyczy i przyzwolenie na złamanie zasad obowiązujących w kulturze rdzennej.
Stąd niemiecki wirtuoz jedzie do Tajlandii na rżniątko z dwunastolatką i dziwi się, że jednak ma nieprzyjemności z tego tytułu. A przecież za dwieście bahtów powinna go po sygnecie całować, bo wspiera zarówno jej rodzinę, jak i gospodarkę królestwa Tajlandii.
Problemem wreszcie jest to, ze wolność jednostki, stanowiąca moim skromnym zdaniem jedno z największych cywilizacyjnych osiągnięć naszej kultury, przyjmowana jest z wielkimi oporami intelektualnymi i jeszcze większą dozą lęku.

Oto rozwiązania postępowych konserwatystów.
Po pierwsze skutki uboczne wolności- a te są i będą, co do tego zupełna zgoda- należy wypychać poza naszą Arkadię, gdyż straty własne Hindusek czy Ukrainek (a także, niespodzianka, Polek. W jednej z największych światowych baz surogatek naliczyłam siedemnaście ogłoszeń rodaczek, a to tylko na pierwszych pięciu stronach) są zaledwie stratami smagłych zwierzątek, a tymi nie należy sie nadmiernie kłopotać.

Po drugie najlepszym rozwiązaniem problemów wiążących się z rozwojem najnowszych technik medycznych jest zakazanie stosowania najnowszych technik medycznych. Proste.
Optymalnym byłoby zakazać w ogóle rozwoju, ale tu już nawet sam Tomasz Terlikowski rozumie, że to mało realne. Skoro jednak mus to chociaż za miedzą, a nie w Polsce.

Po trzecie: jeśli mimo wszystko kłują nas skrupuły to warto przypomnieć sobie, że in tarzanie w piachu veritas, więc nie powinniśmy współczuć tym, którzy duchowo są od nas o tyle bogatsi. Tak, teraz możemy już zadzwonić po KFC i pomyśleć z prawdziwą zazdrością o nigeryjskich dzieciach, które umierają wprawdzie z głodu, ale za to w zrozumieniu dla Tajemnicy i Wartości Życia.

I znów zmiana kadru: jednym z lepszych dowcipów ostatnich miesięcy były obchody 30lecia Solidarności, podczas których dowiedzieliśmy się, że idea solidarności z drugim człowiekiem jest pryncypium pryncypiów. Pod warunkiem, że ten drugi człowiek głosuje na Jarka.
Zresztą nawet gdyby wywalić z równania Jarka i wstawić tam Zdziśka, Mietka albo Włodzimierę to nie zmienia to niczego.
Jedno z najpiękniejszych i najbardziej wartościowych społecznych doświadczeń opierające się na solidarności z drugim człowiekiem, będące realizacją europejskiego humanizmu w jego czystej emanacji, trzydzieści lat później okazuje się być angielskim klubem, do którego mają wstęp tylko ci z pieczątką najwyższej koszerności.

Rozszerzając to nieco bardziej i już poza Prezesa: w społeczeństwie współczesnym ukształtowanym w dużej mierze dzięki Solidarności, solidarność jest ważna do momentu, w którym podmiot naszych działań jest biały, jest hetero, jest płodny (dobra, może być niepłodny, ale niech chociaż adoptuje duchowo sierotę somalijską) i jest katolikiem.
Reszta jest po pierwsze marginesem, po drugie musi sobie na razie  poradzić sama.
Bo tak już jest świat urządzony, albo tak chciał Bóg o dowolnym imieniu, albo dlatego, bo smagłe zwierzątka są po prostu rozkoszne i nie należy psuć ich słodkich główek rojeniami o równości. Jeśli się je zepsuje to dyszące z żądzy afrykańskie samice zostaną wyparte przez Afrykanki zmierzające do pracy w korporacji. I to będzie okropne dla Marcina Kydryńskiego.

Jeśli mamy w sobie resztki poczucia obciachu to ewentualnie możemy dodać, że  kiedyś po tę resztę wrócimy. Kiedy już postawimy wszystkie Świątynie Opatrzności Bożej, stadiony, nowy dworzec centralny, autostrady, położymy na Wawelu co bardziej zasłużonych.
Rozliczymy równych i równiejszych, wydamy antologię Budowniczych Solidarności w trzech zróżnicowanych edycjach, po jednej dla każdego ugrupowania politycznego. I osobną dla Jarka, niech się chłopina nacieszy.
Wtedy być może- ale tylko być może- zdecydujemy się wysłuchać, co tam mają do powiedzenia środowiska LGBT i co o solidarności mówią wykluczeni.
Być może nadejdzie nawet taki czas, aby wprowadzić na salony temat solidarności globalnej i zastanowić się, czemu żyjemy w zupie.
Częścią naszej gęstej zupy jest na przykład to, że polskie pary homoseksualne jak najbardziej mogą adoptować dzieci korzystając ze ścieżek proceduralnych adopcji przez osobę samotną. Sytuacja jest tu identyczna niemal jak z zapłodnieniem in vitro: wykonuje się je w Polsce z powodzeniem od dwudziestu dwóch lat, tymczasem niektórzy postępowi Polacy są skłonni nawet pozwolić na legalizację tej metody (sic!).
Pary homoseksualne od wielu lat wychowują więc wspólnie dzieci, mogą ubiegać się o adopcję, mogą korzystać z AID i in vitro, a w tym samym czasie polskie społeczeństwo zawzięcie dyskutuje, czy gejom wolno wychowywać dzieci i ewentualnie co by się stało, gdyby im za pierdylion lat na to pozwolić.
Tak, nie masz ci jak dobra, gęsta zupka.

Naturalnie to nie wyczerpuje problemu, bo zakładam, że para żyjąca w szczęśliwym związku jednopłciowym chciałaby o tę adopcję występowac jako para, a nie jako "osoba samotna". I chciałaby móc leczyć się jako para, a nie jako żona, której mąż nie może przybyć na wizytę, bo ma absorbującą pracę.
Niemniej stopień oderwania od rzeczywistości cechujący zresztą większość naszych społecznych debat jest po prostu rozczulający.
Rozczulające jest też to, że u nas się nie rozmawia w tonie racjonalnym i chłodnym, gdyż jest przecież oczywiścieoczywiste, że istnieje jedyny słuszny światopogląd, a wszystko, co jest poza strumieniem jest złem, degrengoladą i wiedzie wprost na szwajcarskie łóżko w hospicjum.
Skoro zaś jest to oczywiścieoczywiste to po co strzępić język po próżnicy?

Jeszcze do niedawna w telewizji publicznej- tej z misją- swoje programy mieli Jan Pospieszalski (do lutego przyszłego roku), redaktor Wildstein, Tomasz Terlikowski i Grzegorz Górny. Ach, no i Wojciech Cejrowski.
Ponieważ dziś jest dzień święty i chciałabym go w duchu tolerancji jakoś uświęcić, usilnie myślę nad napisaniem czegoś pozytywnego o programach lubego kwintetu.
To może tak: Jankowi dobrze jest w białych koszulach, Wildstein za młodu był interesująco zarośnięty, Cejrowski ma ładne tykwy, a Górny jest z dobrego rocznika. O, został jeszcze Tomasz. Tomasz na szczęście ma mniej czasu niż Marcel Proust i dlatego "Operacja Chusta" póki co nie doczekała się kontynuacji.
Poza tym zbiorowo nie potrafimy rozmawiać, analizować i weryfikować ze szczególnym uwzględnieniem zrzucania z ołtarzy tego, co na nich uprzednio umieściliśmy. Od czasu do czasu każdą świętość dobrze jest bowiem odkurzyć i sprawdzić, czy nadal powinna być uznawana za świętą.

Ponieważ jednak mamy te braki, profesor Szałata nie widzi, że w gruncie rzeczy boi się tak samo jak Tomek Terlikowski, tylko- ładniej i kulturalniej. Kydryński nie dostrzega, że jednym z głównych ryzyk bycia postkolonialnym dupkiem jest to, że w każdej chwili na narodowy obiekt może zajechać jakiś Mustafa Jusuf i potraktować jego dziecko równie przedmiotowo, jak on sam traktuje córki Mustafy.

A krótko ostrzyżeni chłopcy mogą sobie na przykład przy niedzieli rozważyć taką myśl:
Dzieci powoływane i przyjmowane na świat z miłości i w miłości są dziećmi kochanymi przez swoich rodziców- czy to biologicznych, czy adopcyjnych. Heteroseksualnych czy homoseksualnych. Chorych i zdrowych.
Nie są zostawiane na śmietnikach i nie czyni się z nich popielniczek do kiepowania petów. Nie trenuje na nich rzutów o ścianę, nie zaprasza do wspólnych libacji.
Kocha się je, troszczy się o nie i wychowuje najlepiej, jak umie.
Nie łamie się ich praw.
Dzięki temu za dwadzieścia lat będą mogły zarabiać na dzieci tych, którzy w dzieciństwie nie mieli tyle szczęścia.

A więc skoro interesy tych dzieci są zabezpieczone, zaś one same są kochane przez wydolnych wychowawczo rodziców, to nie czyni dla mnie żadnej różnicy, jaką orientację seksualną będą mieć ci rodzice.
I prawdę mówiąc myślę, że dojście do innego wniosku byłoby zagładą humanizmu.

niedziela, 14 listopada 2010

ósme- nie łżyj

Mamo-  powiedziało kilka dni temu stanowczo Starsze- wypisz mnie z religii, bo ja nie chcę chodzić do kościoła. Kościół nie lubi Frania.

Mocne, prawda?
Niestety poza zdolnością formułowania imponujących deklaracyj, Starsze jest także mistrzem wykręcania kota ogonem oraz umiejętnej manipulacji, których celem nieodmiennie jest zaliczenie maksymalnej ilości odcinków Bena10 (3 odcinki dziennie w 3 setach po 20 minut. I w tym czasie Staremu nie wolno oglądać meczu, a mnie serwisów informacyjnych, przez co szlag nas trafia. Nie lubimy Benjamina Tennisona, o nie).

Podjęłam więc dyskusję i zapytałam, cóż takiego wydarzyło się w ciągu ostatniego roku, że Starsze doznało iluminacji? Starsze rok temu mówiło żarliwie "jestem katolikiem!" i  spędzało pół nocy u dominikanów na Wigilii Paschalnej. Pół roku wcześniej zaś szło do Pierwszej Komunii i rozpakowywało Wii HeroBands, być może najatrakcyjniejszy aspekt stania się Bożym Dzieckiem.
Starsze namyśliło się głęboko i odparło:

"rok temu jeszcze nie wiedziałem, że Franek jest z in vitro"

<Tu Starsze zreflektowało się, że to nie przejdzie, więc poprawiło>

"rok temu jeszcze nie wiedziałem, że kościół jest przeciwny in vitro"

<spojrzałam ciężko i Starsze pojęło, że tutaj także no pasaran>

"przez rok bardzo się uwrażliwiłem i dłużej nie mogę akceptować poglądów kościoła"

zabrzmiała ostateczna wersja Starszego, który poza wszystkim jest też nad-bujnie rozwiniętym intelektualnie gówniarzykiem, po czym padło wreszcie pytanie właściwe:

 "A mogę teraz włączyć Bena?"

Niezależnie od tego, czy i na ile wydaje się to komuś zabawne, pokazuje co najmniej kilka poziomów  problemu znanego powszechnie jako "czy posyłać dziecko na religię, po co, jak długo i na ile się w to angażować?".
Zakładam, że to pytanie zadają sobie wszyscy ci, dla których posyłanie dzieci na religię może być w ogóle podawane pod dyskusję. Pozostali nie mają problemu, bo z aksjomatami się nie dyskutuje.
Zarówno z tymi ateistycznymi, jak i wyznaniowymi.
Rozmyślnie pominę poziomy:
"bo dziadkowi będzie przykro"
"bo we wsi będą gadać"
"bo będzie mu smutno, że nie dostanie roweru na komunię"
"bo w klasie będą się z niego śmiać"

Dziś bowiem nie o tym. Dziś o tym, co czuje i myśli rodzic ateista wrzucony w oko cyklonu. I co to znaczy być ateistą w Polsce. I również o tym, dlaczego Agnieszka Graff ma rację pisząc, że w nadwiślańskim kraju nawet ateiści są katolikami.

I.
Ateista polski od francuskiego różni się posiadaniem obowiązku udawania, że nie doznał łaski wiary. Jest więc o coś uboższy od wierzącego rodaka, ma świadomość duchowej ułomności i głęboko ubolewa nad tą różnicą. Postara się przeciwdziałać. Nierzadko posuwa się nawet do deklaracji, iż nie wyklucza modlitwy o łaskę wiary.
U polskiego ateisty ten obowiązek wynika z częściowo z osobliwie interpretowanej uprzejmości, a  częsciowo z  konieczności mimikry. Jeśli się go nie dopełni zostanie się nazwanym wojującym ateuszem lub, co gorsza, Jerzym Urbanem, a nawet Magdaleną Środą.
W tym samym czasie ateista francuski po prostu wzrusza ramionami i ma to serdecznie w okrężnicy.

Dlatego też na początku ubiegłego roku zapytałam syna, czy będzie uszczęszczać na lekcje religii. Odparł, że tak. Bo jest katolikiem.
Katolicyzm wyssał z mlekiem ojca oraz z memami mojej części rodziny.  Tak czy inaczej otrzymał wychowanie katolickie, przez szereg lat brałam w tym poza tym czynny udział, więc nie będę teraz udawać, że, o Boże, to ja?!

Chodził więc na katechezę i chodził, a przez nasz dom przetaczały się kolejne polityczne polskie burze. Aż nastał grudzień, a wraz z nim konieczność rozmówienia się z  proboszczem w sprawie uzyskania pozwolenia na przystąpienie do komunii w innej parafii.
Ksiądz przybył do naszego domu z okazji wizyty kolędowej. Pobłogosławił dom i Młodszego. Spożył sernik kremowy ze skórką cytrynową, którym bardzo nie lubię się dzielić.
Wypił kawę.
Ponadto poinformował nas patrząc życzliwie w oczy, iż wyprodukowaliśmy nasze młodsze dziecko  oraz zapytał retorycznie, czy nie mamy problemu z faktem, że nasze zarodki zostały rozproszone?
Ksiądz miał na myśli zapewne  a) zacukanie naszych zarodków bliżej niesprecyzowanym narzędziem (młoteczek molekularny), chyba że miał na myśli b) nieodgadniony los naszych zarodków powierzonych weterynarzom, ewentualnie c) uj wie co.

Jak pokazały kolejne dwie godziny był to bardzo, bardzo niefortunny koncept, aby przychodzić do naszego domu i mówić takie rzeczy.
Tym razem jednak Stary zdzierżył, bo bardzo chciał uzyskać glejt dla Starszego. Dlatego w nadzwyczaj dojrzałym stylu milczał, a nawet od czasu do czasu budował zdanie podrzędnie złożone, w którym ani razu nie występowała propozycja przyspieszenia ruchu jednostajnego prostoliniowego, jakim porusza się ciało po oblodzonych schodach na twarz.

Po wyjaśnieniu dotyczącym losu zarodków- a ksiądz cierpiał męki zaliczania skróconego kursu biologii, gdyż czego Jaś się nie nauczy itd.-  przeszliśmy do ulubionego argumentu ad weryfikacjum czasowum czyli, cytuję, "dwadzieścia lat temu kobiety rzucały się na księży krzycząc "ręce precz od mojego brzucha!". Ale po owocach poznacie ich. Dziś dopiero widzimy, ile istnień ocalono dzięki ustawie antyaborcyjnej. Z in vitro będzie to samo.".

Mhm. Czyli naprawdę istnieją ludzie, poza Markiem Jurkiem i- niech no zastanowię się nad podobnym gejzerem intelektu, może prof. Maciej Giertych?- którzy wierzą w dwucyfrowe liczby w tabelce zatytułowanej "ilość wykonanych zabiegów przerwania ciąży w Polsce w roku 2008"?
Wprawdzie prof. Bartoś twierdzi, że to nie kwestia łatwowierności, a jedynie błędu interpretacyjnego. Troską kościoła nie jest zmniejszenie ilości cierpień na świecie i wprowadzenie rozsądnej profilaktyki niechcianych ciąż, a jedynie zrealizowanie własnej misji doktrynalnej. Jeśli przy okazji zniweluje się też ludzkie cierpienia to pięknie, jeśli jednak nie to też nic nie szkodzi, nadal można się uważać za kościół miłujący.
Ale nie będę się nad tym rozwodzić, w końcu wiara to łaska, jedni wierzą w to, że Sun Myung Moon jest mesjaszem, można też wierzyć w słupki oficjalnych aborcji, czemu nie.
Faktem było, że lokalny proboszcz  wierzył w swoją wersję historii najnowszej, co więcej wierzył też w rozproszone zarodki i lecznicze działanie adopcji.
Moim skromnym zdaniem zaprzańca i leminga może mu to nieco obniżać efektywność pracy duszpasterskiej, szczególnie, że jesteśmy jedyną znaną proboszczowi parą rodziców dziecka poczętego in vitro, a w promieniu dwóch kilometrów mieszkają kolejne trzy, jak najbardziej praktykujące, spowiadające się i Ciało Pańskie przyjmujące, ktore jednak do dziś nie uznały za stosowne podzielić się tą informacją z pasterzem dusz swoich.
Coming out w miłującym kościele jest wciąż rzadkością. Ciekawe czemu? Księże Pawle, to czytanka z kluczem na dziś, może ją ksiądz rozważać przy wieczornych pacierzach.

Konkluzja naszego spotkania była następująca: kiedy tylko Starsze skończy dwadzieścia lat (a droga redakcjo, czemu akurat dwadzieścia? nie wie nikt) będzie mogło przystąpić do sakramentu Eucharystii.
Przed zdmuchnięciem 20 świeczek na torcie ksiądz nie przewiduje takiej opcji.
No, chyba że wyżej podpisana oraz jej małżonek zrezygnują z działalności społecznej na rzecz leczenia niepłodności.
Aktywność w organizacji pozarządowej wyklucza bowiem aktywność ich dziecka w kościele katolickim.
Ateiści niemiłujący nazywają takie postawienie sprawy szantażem, ale w miłosiernym świecie księdza Pawła jest to po prostu życzliwe zawrócenie z drogi wiodącej ku zatraceniu.
W końcu nieujawniona część kazania na górze brzmi: "szantażujcie, a zbawicie niewiernych".

II. Legion wyziera z fejsbuka

Znajoma katoliczka po wysłuchaniu tej relacji wpadła w furię.
- Chyba tego tak nie zostawisz, co? Powołaj się na kodeks kanoniczny, pisz do kurii!

Zaraz tam do kurii. Ale do Kodeksu nie zawadzi zajrzeć. Otóż zaglądamy i otóż widzimy:


Kan. 843 -
§ 1.Święci szafarze nie mogą odmówić sakramentów tym, którzy właściwie o nie proszą, są odpowiednio przygotowani i prawo nie wzbrania im ich przyjmowania.
Tak więc Starsze deklarujące się jako katolik oraz uszczęszczające na msze święte, nie powinno być usuwane ze zdrowej tkanki kościoła tylko dlatego, że matka i ojczym publicznie twierdzą, że in vitro nie jest morderstwem. Kodeks kanoniczny przemówił, znajomy kanonista potwierdził.

Problem jednak nie leży w kwestiach prawnych. Ani też w tym, że nie chce mi się wydać trzech pindziesięciu na znaczek pocztowy celem wysłania skargi do kurii.
Sedno polega na tym, że od pewnego czasu nie wiem dlaczego właściwie miałabym to robić.
Czy zależy mi na karczowaniu chwastów z kościoła i naprawianiu przerdzewiałych trybów tej instytucji? Niekoniecznie.

Mogłoby mi zależeć ewentualnie w sytuacji, w której czułabym, że wspólnota, do której przyprowadzam  syna  docenia to, szanuje moje dziecko, troszczy się o jego wrażliwość i duchowy rozwój.
Co więcej sama również oczekuję szacunku, bo w końcu wspieram syna w praktykach religijnych, czego wcale robić nie muszę, bo  nie mam w tym żadnego interesu.
Poza miłością do syna, która oczywiście jest w stanie wiele znieść, to prawda.
Wtedy być może bym uwierzyła, że warto powalczyć o lepszą jakość polskiego kościoła i że warto powierzyć mu swoje dziecko.


W styczniu proboszcz zmienia zdanie i bez słowa wręcza mi glejt.
Idę zatem na spotkanie informacyjne dla rodziców dzieci komunijnych i przez 40 minut wysłuchuję rozbudowanych poglądów księdza na ustawę przeciwko przemocy w rodzinie.
Sprowadzają się one do przekonania,  że to zamach na polską rodzinę. I że powinniśmy powiedzieć mocnym głosem "ręce precz od polskich rodzin!".
Wystarczy posiniaczyć dziecko (spokojnie, użyto na szczęście przymiotnika "lekko", tak więc pohamuj współczucie, czytelniku), aby narazić swoją rodzinę na dezintegrację.
A dziecko na straszliwy los poniewierki po pogotowiach opiekuńczych.
Następnie wysłuchuję historii z życia wziętej, jak to pewna matka- przywołuję oryginalną semantykę wypowiedzi- miała dobrego syna i ten syn grał na komputerze. I przyszła matka i powiedziała "synu, nie graj", ale on grał dalej.
I przyszła po raz drugi i powiedziała "synu nie graj!", ale on grał dalej.
A za trzecim razem matka wyłączyła mu komputer i co wtedy zrobił syn? Uderzył matkę w twarz.
Oto dowód na to, że szatan działa poprzez komputer.

Ale naprawdę wstrętne jest to, ze stamtąd nie wyszłam i nie huknęłam drzwiami.
Nie mogłam, czekał na mnie w domu ośmioletni katolik.


III. Część Trzecia czyli Szymon Ex Machina

I tu na scenie zjawia się Szymon Hołownia i mówi "to nieprawda, że polski kościół ignorancją, Głódziem i Rydzykiem stoi. Jesteśmy też my z Bonieckim i Sową. Alleluja i czuj duch".
Przez długi czas podtrzymywał we mnie wiarę w to, że jego diagnoza jest trafna i że warto Starsze dla tej wspólnoty zachowywać w wytrwałej wierze.
Bo przecież polski katolicyzm to nie tylko "bóg honor ojczyzna" skandowane przez wygolonych młodzików, i nie Fronda, i nie dewocja, i nie ciasnota umysłowa księży od historii o dobrych synach i lucyperach z internetu.
To też pielgrzymki w duchu braterstwa i siostrzeństwa, duchowe uniesienia w Lednicy, poczucie wspólnotowości, którego ja swojemu dziecku nie jestem w stanie zapewnić. Wartości. Dobro.
A potem osiemnastego października Hołownia popełnił taki wpis:
odczepcie się od hosera
Całkiem możliwe, że zgrzytnęłoby mi wcześniej, ale najwidoczniej Hołownia i ja musieliśmy doczekać sparringu bioetyki z polityką. Tu bowiem nie dało się już dłużej udawać, że król w istocie nie jest nagi, choć jeszcze "monopol na zbawienie" czytałam z szacunkiem.
Głos ma Szymon:

Hoser mówi przy tym wyraźnie, że Kościół wspiera również tych posłów, którzy - nie będąc do końca przekonanymi do cudowności in vitro - chcą uchwalać ustawy porządkujące bałagan który mamy teraz, ograniczające straty (wyraźne wskazanie na tzw. projekt Gowina). Nikt nie dąży przecież do delegalizacji in vitro.
(...) Nie zgadzam się jednak by było to finansowane z moich pieniędzy, jestem bowiem przekonany że ryzyko moralne jakim obciążona jest ta metoda jest tysiąckrotnie większe niż potencjalne z niej korzyści. Secundo zaś - nie chciałbym by hierarchom - jacykolwiek by oni nie byli - zabierano prawo do powiedzenia, że jeśli jesteś katolikiem fanem metody in vitro, masz o czym pogadać ze swoim spowiednikiem. Ostatecznie to on, wraz z penitentem, decyduje czy człowiek jest w komunii z Kościołem, czy w niej nie jest. W konfesjonale inaczej wygląda odpowiedzialność matki i ojca, którzy umęczeni jednak się na in vitro zdecydowali i opłacili to mnóstwem wątpliwości, pytań, czasem łez, inaczej zaś posła, który udziela temu projektowi ideologicznego wsparcia. (...) Czy i jak ciężka była wina ludzi, którzy w to weszli nie nam oceniać, ustanowienie prawa sankcjonującego coś co jest złe, to zupełnie inna odpowiedzialność.


I po co ta ironia i kpina? "Cudowność in vitro"? Ktoś ją w ogóle postuluje?
Procedura in vitro to samodzielne i mozolne szprycowanie ciała hormonami, codziennie przynajmniej dwie iniekcje, bluzka w zęby i pompka w brzuch. Potem kontrole ginekologiczne i obserwacja pęcherzyków. USG dopochwowe i rozmowy o pierdoletach:
-gdzie w tym roku wyjeżdża pan na wakacje, panie doktorze?
- może Grecja? Pani popatrzy, jest na razie sześć pęcherzyków w lewym jajniku, oby tak dalej. Lubię kuchnię śródziemnomorską, a pani? Sprawdzimy teraz prawy.
Rozmowy na fotelach ginekologicznych z sondą w pochwie, zaczynasz traktować pracownice recepcji jak znajome. Na ścianach kliniki zdjęcia dzieci w różnych konfiguracjach: małe, duże, bliźnięta, co jakiś czas trojaczki. Bezczelnie odważne myśli "a może kiedyś...."- urywane w pół słowa, żeby nie zapeszyć.
Potem punkcja pod narkozą, stres i nerwy, czy są w ogóle jakieś komórki jajowe. Czy się zapłodnią? Ile zapłodnić? A jeśli będzie nadmiar? A jeśli nie wykorzystamy nadmiaru?
Hormony buzują, zostaw ten pieprzony wazonik, ma stać na parapecie. Bo, kurwa, tak.
Transfer i dni po transferze. Lepkie jak świeży asfalt, nie można oderwać podeszwy, żeby przewinąć czas do przodu, do kolejnej doby. I kolejnej, aż do jedenastego dnia, bo wtedy oficjalnie można wykonać próbę ciążową.
Udało się, euforia i teraz dziewięć miesięcy strachu.
A jeśli się nie udało to od nowa. I od nowa. Aż do wyczerpania się pieniędzy, zajechania organizmu lub gotowości do adopcji.
To Szymon Hołownia, wybity praktyk tej metody, nazywa cudownością.
Ja zaś, jako inny wybitny praktyk, powiem Ci, Szymonie, bez ironii: tak, to chujnia. Ale to nie ma żadnego znaczenia.
Czy choremu na raka zadajesz pytania o cudowność chemioterapii i proponujesz miłosiernie vilcacorę?

A teraz wyperoruję Ci coś innego, Szymonie drogi. Po pierwsze do delegalizacji dąży(ła) posłanka Wargocka, a w gruncie rzeczy Stowarzyszenie Contra In Vitro z Rzeszowa, które w ciągu miesiąca zdołało zebrać pod projektem ustawy aż 161 tysięcy podpisów.
Przyczyna sukcesu:
Komitet Inicjatywy Ustawodawczej Contra In Vitro zwrócił się do biskupa ełckiego Jerzego Mazura z prośbą, aby wnieść na terenie Polski całkowity zakaz stosowania metody in vitro. Ksiądz biskup z zadowoleniem przyjął te inicjatywę - informuje ks. Jacek Uchan, Dyrektor Wydziału Duszpasterstwa Ogólnego Diecezji Ełckiej.

Pomocy nie odmówiono też w parafiach w  Rzeszowie i Białymstoku. A także w Ostrołęce i parudziesięciu innych miejscowościach.

Po drugie do delegalizacji dąży poseł PiS Bolesław Piecha, znany także jako "dr Skrobak".

Po trzecie: biskup Hoser straszy urzędników państwowych ekskomuniką  wyciągając w przestrzeń publiczną coś, co do tej pory było przedmiotem intymnych rozmów między spowiednikiem a penitentem.
Masz albowiem słuszność, Szymonie, że to spowiednik decyduje o tym, czy penitent jest w stanie komunii z Kościołem. Dlaczego więc kościelny hierarcha rozszerza konfesjonał na całą Polskę i polski Sejm? Czyżbyśmy, jako społeczeństwo, wyrazili chęć uczestniczenia w publicznym sakramencie pokuty poprzedzonym oficjalnym spisywaniem rachunku sumienia?

Co się zaś tyczy Twojej oceny moralnej in vitro oraz stosunku do ewentualnej refundacji to naturalnie masz święte katolickie prawo uważać na ten temat, co tylko sobie życzysz.
Jednak mam głęboką potrzebę wyjaśnienia Ci, dlaczego nie odczepię się od Hosera. Ani od księdza Longchampsa de Berrier. Ani od bpa Pieronka, na którego przeprosiny wciąż czekam.

Nie odczepię się, ponieważ w tym samym czasie, w którym tłumaczysz mi, że niejeden jest Kościół w Polsce, a dla Chrystusa warto trwać, moja cierpliwość do obłudnych tłumaczeń wygasła: od kilku lat ja i moja rodzina jesteśmy systematycznie obrażani podczas kazań, wykładów w ramach nauk małżeńskich, w pismach katolickich i na katolickich portalach, a ludzie światli i wykształceni- tacy jak Ty- wciąż wmawiają mi, ze są to zachowania jednostkowe, nieoficjalne, błahe, takie tam michałki, prawda jest gdzie indziej.
Gdzie jest to "gdzie indziej"?
refundacja in vitro to opłacanie zabójstwa (..)Za cenę jednego życia, żeby dać przyjemność rodzicom i dać im dziecko, zabija się inne/ arcybiskup Józef Michalik
Ten, który zamawia za pieniądze stawia tylko wymagania. A czy dziecko z in vitro nie usłyszy od rodziców: zamówiliśmy cię za kupę forsy to teraz mały nie podskakuj, masz mieć same szóstki w szkole, musisz grac na instrumencie, znać pięć obcych języków, bo my płacimy za twoja naukę i ty musisz... problem w mentalności konsumpcjonistycznej. No właśnie, tylko czy będzie mogło mieć same szóstki, skoro jego organizm jest słabszy niż dziecka powstałego z naturalnego zapłodnienia?/ ksiądz Leszek,  http://ksleszek.blog.onet.pl/



Kiedy obnaża się kolejne obrzydliwości współczesnych technik zapładniania wydają się one tym bardziej wyrodne, kiedy popatrzymy na nie przez pryzmat macierzyństwa Maryi.(...) Dziś małżeństwom brakuje odwagi do podjęcia adopcji i zaspokajają swój egoizm poczynając dziecko za cenę życia innych istot ludzkich, a nawet za cenę własnej duszy. Poczęcie Jezusa to najgłębsza mistyka. Sam Duch Święty poczyna dziecko w łonie Maryi. Towarzyszy temu spotkanie z aniołem i objawienie zamysłów Pana. Jak tą cudowną chwilę, którą w małżeńskich alkowach udaje się ledwo naśladować tylko dlatego, że małżeństwo jest sakramentem, porównać z atmosferą kliniki?
W „Zdrowaś Maryjo” nazywa się Jezusa: „owocem żywota” Maryi. Ciało kobiety jest miejscem, w którym rodzi się życie. Ciało kobiety, w którym zabija się „nadliczbowe” zarodki lub pobiera je do zamrożenia staje się trumną./
Marcin Konik Korn w Niedzieli


http://www.niedziela.pl/artykul_w_niedzieli.php?doc=ed200902&nr=13
 Nawet w najlepszych ośrodkach wykonujących zabiegi sztucznego zapłodnienia liczba zniszczonych embrionów przekracza 80 procent. Ponieważ jednak traktuje się je jak tworzywo do "produkcji" "dobra konsumpcyjnego", za które uważa się dziecko, struktury nadzoru medycznego zdają się nie widzieć problemu, w takim czysto instrumentalnym traktowaniu tych istot ludzkich./ Kazimierz Lubowicki, kierownik Katedry Teologii Małżeństwa i Rodziny Papieskiego Wydziału Teologicznego we Wrocławiu http://www.naszdziennik.pl/index.php?typ=wi&dat=20081213&id=wi02.txt





Nasuwa się pytanie, ile michałków to przetwórnia buraków cukrowych? Ile przetwórni to przemysł?
Jak długo można udawać, że mówimy o epizodzie, a nie o zjawisku? W którym momencie wiary w to, że to nie jest prawdziwy głos kościoła, trzeba zamalować gipsem lustro?

Istnieje punkt, po przekroczeniu którego nie ma powrotu do stanu poprzedniego, bo most został spalony. Dla mnie ten punkt został przekroczony nie wypowiedzią bpa Pieronka o "in vitro będącym realizacją idei Frankensteina", a milczeniem, które po niej nastąpiło.
Postępowy rząd? Milczał. Hierarchowie? Milczeli. Media? Milczały.
Tak zwani przyzwoici księża mówiący językiem miłości? Nie, nie słyszałam oświadczeń.

No to sorejszyn, Szymon, ale to oznacza, że wprowadzamy frankensztajna oficjalnie w dyskurs, prawda? Ja Twojemu dziecku "bądź pozdrowione w czystości łona matki twej", a Ty mojemu "precz plugawe nasienie z jądra twego ojca przemocą wyszarpane".
Tak w roku 2010 w Polsce, kraju neutralnym światopoglądowo, definiujemy wzajemny szacunek w debacie? Że kiedy ksiądz biskup przemówi to na kolana chamy, bo przemówił językiem objawień oraz instytucjonalnego prawa do korygowania sumień wiernych?

Problem leży też w tym, że na nasz krajowy obiekt nie zajedzie para sympatycznych gejów z USA i nie powie, że to misunderstanding i w ogóle oni nie rozumieją przyczyny zamieszania.
Nikt więc nie wyjdzie na ulicę, nie rzuci jajem w Hosera i nie powie "odpierdolcie się od mojej rodziny!".
Rodzina jest czymś prywatnym i własnym, po latach drenujących terapii, po Rowach Mariańskich depresji, utraty wiary i nadziei, ostatnią rzeczą, jakiej pragniesz dla swojego nowonarodzonego dziecka jest niesienie go na barykadę.
Dlatego rodzice milczą, milczą ich rodziny i znajomi, a Hoser, widzisz Szymuś, Hoser nie milczy. Nie milczy Pieronek, ani Konik Korn z katolickiego pisma, ani Tomek Terlikowski nie zamyka buzi.
A przyzwoity człowiek, taki jak Ty, Szymonie, kwituje to wszystko uwagą, ze to tylko michałki, kościół toruński, kurioza, a zresztą kościół ma prawo formować sumienia i umysły wiernych.


IV. Petycja

Miesiąc temu Andrzej Saramonowicz umieszcza w sieci petycję
Oto jej fragment:


Nie jest to petycja wspierająca metodę in vitro, to jedynie apel o nie upadlanie osób borykających się z problemem niepłodności oraz dzieci poczętych metodą in vitro. To prośba do Rzeczników Praw Obywatelskich i Praw Dziecka o reakcję na język używany przez osoby publiczne: "dzieci z probówki", "mordercy", "metody weterynaryjne", "forma aborcji" oraz wiele innych, które są niczym innym jak psychicznym upadlaniem wielu obywateli tego kraju”.


Świetnie, w końcu ktoś omija tę nieszczęsną frazę "pro in vitro", a koncentruje się na neutralnym "prawie człowieka" w tym przypadku prawie dziecka. Można być przeciwko poszanowaniu praw dziecka?
Okazuje się, że tak.

Obserwuję wpisy pod petycją, w połowie października ZA jest około tysiąca pięciuset osób, PRZECIW są jedynie trzy. I wtedy zaczyna się dziać coś dziwnego: głosy PRZECIW pojawiają się lawinowo.
Krótki wgląd w google i jest wyjaśnienie zjawiska:

 Wysłałem z tysiąc e-maili, a ruchu w petycji prawie żadnego. No chyba że nie otwieramy poczty. Czy Szczecin w którym jest największy Marsz dla Życia w Polsce nie potrafi zebrać kilku tysięcy głosów odrzucających petycję środowisk aborcyjnych? Nie dam wam spokoju - albo jesteśmy za życiem albo przeciw. Zagłosuj Nie NIE POPIERAM PETYCJI i koniecznie poniższą wiadomość roześlij po swoich znajomych nieaborcyjnych. Jeżeli jesteś innej orientacji e-mailem daj mi znać to zrobię Delete abym miał więcej miejsca na poczcie, a ty spokój ( nie święty)
to fragment maila księdza Kanclerczyka ze Szczecina, który zamieszcza tę odezwę również na  portalu kościelnej wspólnoty  Pustynia w mieście i podaje tam link do petycji Saramonowicza.
Jest 29 października, odsiecz wyrusza bijąc na alarm w tarabany.

Linki do petycji znajdujemy na naszej ulubionej Frądzi i wielodzietnych, ale też na setkach małych portali mających w nazwie lub opisie przymiotnik "katolicki".
Oczywiście: to wciąż tylko michałki, nieistotne odpryski oficjalnej myśli duszpasterskiej.
A użycie terminu "środowisko proaborcyjne" w stosunku do rodziców dzieci z in vitro jest językową obocznością, to przecież synonimy, a nie promowanie języka nienawiści i kłamstwa.

Większość wpisów PRZECIW pod petycją dowodzi, że autorzy nie zapoznali się z tekstem. Petycję traktują jako "proinwitrową" i gorliwie wklepują wpisy w rodzaju "nie dla in vitro!".
Na uwagę zasługują wpisy reprezentujące nurt "katolik uciemiężony". Oto dwa przykłady, pierwszy autorstwa księdza Artura Dyjaka z Lublina:

W odpowiedzi na tak zjadliwą treść tej petycji można być tylko przeciw. Walka ideologiczna prowadzona w takim stylu nie powinna mieć miejsca

i drugi autorstwa pana Wojciecha Kilewicza (obu panom dziękuję za gościnny udział na blogu i obiecuję nie kłopotać więcej cytowaniem ich myśli światłych):
W polsce nie ma dyskryminacji dzieci poczętych z in vitro. Kościół nigdy takich dzieci nie potępiał. Potępia samą metodę in vitro.

Zostawiamy chwilowo petycję i odbywamy niedaleką podróż w czasie. Jest dwudziesty czwarty października, na antenie TVN24 pojawia się pani Karolina Wolf.
Pani Karolina poczęła się in vitro, dwadzieścia lat temu odmówiono jej chrztu, gdyż ksiądz proboszcz zdecydował, iż jako dziecko z probówki nie posiada duszy. A na cyborgi żal święconej wody.

Karolina Wolf zajmuje głos w publicznej debacie, jako reprezentantka środowiska, do którego dobra odwołują się wszystkie strony debaty.
Kto odpali sobie zalinkowany materiał ten usłyszy również relację, jak to poseł Piecha powiedział jej w kuluarach, że jest winna współmorderstwa braci i sióstr. Ale nas to nie dziwi, nieprawdaż, doktor Skrobak lubi sobie czasem pojechać metaforą w hołdzie cnotom chrześcijaństwa.

Pod materiałem pojawiają się błyskawicznie komentarze. Przemówi teraz wirtualna tłuszcza (pisownia oryginalna):

coś z jej głosem nie tak, brzmi jak przez tubę. To widocznie efekt uboczny in vitro. ~leo
Twoje życie nie jest warte śmierci innych ludzi! ~inga
Nie mówi, lub nie wie o tym, że jakieś 4 lub 5 jej rodzeństwa musiało umrzeć aby ona mogła żyć. Przykre, że widzi się tylko swoją stronę a nie widzi się tego od strony osób, którym sie odebrało życie. ~magda
to smutne ale prawdziwe, nie powinno być tego dziecka na świecie skoro matka natóra nie dała kobiecie mozliwosci rozmnazania sie to znaczy, ze kobieta taka nie moze wydac zdrowego normalnego potomstwa. metodą in vitro nie da sie wygrac bo nie znamy skotków negatywnych jakie ona niesie za sobą. takie jest moje skromne zdanie ~nethan

czy zapytała rodziców o dokładny przebieg procedury zapłodnienia? Ile było prób? Ile osób straciło życie po to, żeby ona mogła żyć? jak czuje się jako dziecko aborcjonistki?.~adam
precz z in vitro! Kościół ma rację, należy słuchać biskupów! ~pelagia

Jak widać żadna z wypowiedzi nie nadużywa dóbr osobistych Karoliny Wolf i jej rodziny oraz nie daje świadectwa mowie nienawiści czy- broń Buddo!- dyskryminacji. Ponadto kościół katolicki nie ma z tym nic wspólnego.
Kościół katolicki nie zachęca, nie promuje i nie przyczynia się do piętnowania osób leczących się metodą in vitro, nie sekuje ich dzieci, nie milczy wobec aktów słownej agresji.
Wręcz przeciwnie: wspiera politykę wrażliwej debaty, miłującego języka i wzajemnego zrozumienia. Potępia nienawiść i wzgardę.
Warto go bronić w przestrzeni publicznej, bo on sam broni wartości chrześcijańskich, które stanowią o naszym człowieczeństwie.
Karolina Wolf zaś uprawia najwidoczniej zjadliwą ideologię, prawdopodobnie jest zresztą w ogóle wrogo nastawiona do kościoła w Chrystusie panu jedynym prawdziwym.
To co, gips na lustro?

We wczesnej młodości czytywałam rozmaite piśmidła podczas lekcji matematyki, stąd pewnie moje trudności ze zrozumieniem arytmetyki współczesnego kościoła. Zbieranie podpisów pod kościołami, nawoływania z ambon, mailing wśród znajomych, grożenie ekskomuniką posłom RP- to wszystko dodawane jedno po drugim nie sumuje się w "zjawisko". To nadal epizody, realizacja prawa do wyrażania poglądów, przypadki bez wspólnego mianownika w "polityce pogardy i kłamstwa".
Odczepcie się więc od Hosera.



W porządalu, Szymon. Ale zanim się odczepię jedno pytanie: nie sądzisz, że dziś katolik miłujący i chcący zachować się przyzwoicie ma z grubsza dwa wyjścia: 1. milczeć wobec polityki polskiego kościoła  2. przerwać milczenie i narazić się na wykluczenie ze wspólnoty, ale przynajmniej nie próbować tłumaczyć niegodziwości i pychy?
Członkini Ruchu Światło Życie Ci tego nie powie. Ja tak. Mam na twarzy  święte plwociny fosforyzujące wewnętrznym poczuciem słuszności. I nie zjawia się nikt, kto ma odwagę wytrzeć moją twarz.
Zapomnij więc o św. Weronice, Szymonie. Nikt z Was nie ma dziś jaj, aby być Weroniką.




V. czyli co dalej ze Starszym

Od gęby nie ma ucieczki, zauważył Gombrowicz. Od miłosierdzia polskiego kościoła chrystusowego też nie, zauważam ja.
Wciśnie się między bieliźniarkę i kuchnię, pokaże jak żyć, nauczy miłości.

Stopień "pełnego szacunku dystansu" tak naprawdę nie istnieje. Możesz być jedynie niewierzącym katolikiem szanującym nauczanie Jana Pawła II.
Ta postawa nazywa się mądrym ateizmem albo ateizmem niewojującym.
Ateistą niewojującym jest w Polsce Kwaśniewski Aleksander. Dziesięć lat po jego prezydenturze prominentny członek SLD mówi mi przez telefon:
"Nie zapominaj tylko, która partia może nas teraz wyciągnąć z tego kościelnego gówna!".
"Nie zapominam, kto nas w nie wepchnął" odpowiadam.

Na religię posłano mnie jako czterolatkę, mając lat osiem zaliczyłam wszystkie większe sanktuaria maryjne w Polsce. Do szesnastego roku życia regularnie chodziłam na niedzielne msze. Plus majowe, roraty, oczywiście każdy pierwszy piątek miesiąca.
Do studiów uważałam, że uzgodnienia wymaga jedynie to, czy w piątek będziemy pościć ilościowo, czy tylko jakościowo.
A teraz zastanawiam się, jak bardzo trzeba nie lubić swojego dziecka, aby uczynić je częścią polskiego kościoła katolickiego.


Synu- ucinam temat manipulacji wolnymi godzinami lekcyjnymi- nie można powiedzieć, że kościół nie lubi Frania. To nieścisłość. Kościół po prostu sprzeciwia się metodzie in vitro, a nie istnieniu Frania.

A ja uważam
- wrusza ramionami starsze- że nie da się podzielić Franka na Franka i sposób, w jaki Franek przyszedł na świat. To jakaś ściema. Albo go akceptujesz albo nie.