sobota, 21 lipca 2012

shadowboxing i okładka w Newsweeku- czyli pogadajmy o deontologii i paru innych trudnych słowach

Tak rozmawiamy sobie od paru lat o bioetyce w dziedzinie rozrodu wspomaganego (ART), a azymut wciąż wypada gdzieś między "mrożą ludzi!11!one!" a Nigdzie. Zdiagnozujmy więc przyczynę. Tytułem wprowadzenia w temat cytat:

"By this we can remain "religious" while creating a balance between "faith" and "reason"

wygłosił go dr Mohammed Rasekh i od razu zdradzam suspens, bo generalnie było o szyitach, sunnitach i o tym, którą nóżką bardziej akceptują ART oraz o fundamentalizmie religijnym ("religious") i jak sobie z nim poradzić w medycynie. Ale to, co mnie zaskoczyło naprawdę, to aplauz po wykładzie dra Rasekha.
A także to, że pewna brytyjska lekarka przyodziana w gustowną chustę skonkludowała, iż chłodna logika dra Rasekha pokazuje właściwy kierunek debaty nad biotechnologią w krajach muzułmańskich. That's the point! Szukać w medycynie uzgodnienia między nauką i wiarą, bo osoba prawdziwie religijna może i powinna być racjonalna, gdyż nauka podaje łapkę religii, to oczywiste. A wtedy w Iranie będzie się rodziło więcej dzieci z in vitro.

Siedziałam i powiedziałam w myślach "o kurwa".
Nikt mnie nie zrozumiał, bo biotechnologia jeszcze nie wymyśliła sposobu skanowania mózgu z opcją google translatora.

Więc.

W zasadzie notka jest o homoseksualnych rodzicach, ale ta grupa stanowi jedynie przykład w prezentacji zjawiska jałowego sporu. Początkowo miała być o dzieciach z ART, ponieważ uznałam, że transpozycja zagadnienia rodzin homo na dzieci ART będzie łatwiej przyswajalna w Polsce, ale #a tymczasem! pojawił się Newsweek, którego okładka od razu wzbudziła zamieszanie:



a niektórych zainspirowała do deklaracji, że woleliby zginąć w Holokauście niż być wychowywani przez lesbijki (Fronda do dziś nie ustaliła, czy powiedział to T.P. Terlikowski czy Haker Kościuszko, umówmy się jednak, że tekst generalnie jest kompatybilny z wizją humanizmu dra TPT). Dlatego spróbuję odpowiedzieć, dlaczego dr Rasekh nie ma racji i dlaczego w ogóle wielu ludzi nie ma racji. I dlaczego polska debata publiczna o etyce w kontekście rodzicielstwa jednopłciowego, in vitro, aborcji, edukacji seksualnej itd. jest głównie bez sensu - pytanie, które dręczy wielu z nas w bezsenne noce. Albo przynajmniej mnie samą. 


Hasło naczelne: "dobro przyszłych dzieci jest nadrzędne dla wszelkich rozstrzygnięć etycznych będących potem podstawą opracowywania prawa".

Z tym się raczej wszyscy zgadzamy, w końcu od lat się nas w tym szkoli. Fronda o tym mówi, Gość Niedzielny o tym mówi, Wyborcza o tym mówi- wszyscy o tym mówią i duży kwantyfikator się tu broni.
Adwokat Diabła: czy moglibyśmy sprecyzować termin "dobro przyszłych dzieci"?
Etycy gazetki parafialnej: (milczą wzgardliwie. Czyż definicja dobra przyszłych dzieci nie jest o c z y w i s t a?)

No dobrze, to teraz background i z góry przepraszam za rażące uproszczenia, ale jakby są totalnie konieczne:
Teoria intencji mówi nam: działanie jest dobre, jeśli jest zgodne z zasadami moralnymi akceptowanymi przez ogół i wynika z dobrych pobudek.
Zasady są dystrybuowane przez Dowód lub Boga. Ich wdrożenie powinno doprowadzić nas do zrealizowania praw człowieka. W każdym razie wszyscy w to wierzymy. Teorie deontologiczne niekoniecznie muszą być konserwatywne.
Teoria konsekwencjalistyczna mówi nam: działanie jest dobre, jeśli maksymalizuje korzyści tego działania w stosunku do działań alternatywnych. A więc dobro działania oceniamy po jego konsekwencjach.
(powyższy uproszczony podział przeprowadzam za prof. etyki Guido Penningsem, rozbudowanie można znaleźć w tekście "The welfare of the child: scrutinizing evaluation criteria", niestety jest dostępny tylko dla osób mających swoje konto na stronie, przykro mi. Względnie możecie po prostu zaufać mojej skrupulatności sprawozdawczej. Uwagi do Penningsa jakby co. Inne teksty autora na ten temat: 1 i 2)

zagadka: do którego porządku należy argument "Dobro Przyszłego Dziecka jest nadrzędnym odwołaniem w etycznej analizie rodzicielstwa par homoseksualnych"?

Z  teoriami deontologicznymi jest pewien problem. Odnoszą się one do porządków, których logika wynika bezpośrednio z pierwotnego uznania jakiejś Zasady. Problem pojawia się zatem wtedy, kiedy różnimy się co do przyjętych Zasad będących źródłami naszych przekonań i światopoglądu. I tak oto katolik mówi "bycie pedziem jest o-hyd-ne! Mój Bóg tego nie lubi!", a pastafarianin mu odpowiada "a mój Bóg to kocha! Więcej gejów w społeczeństwie, yeah!". Albo ja mówię "lubię szczepionki, chronią zdrowie społeczeństwa", a Stowarzyszenie STOP NOP mówi "sama się szczep, debilko, i ochroń przy okazji nasze dzieci narażając swoje własne".
Dlatego społeczeństwo pluralistyczne (włączając w to dra Rasekha) wymyśliło sprytne rozwiązanie: tłumaczmy argumenty deontologiczne na racjonalne, i wtedy się dogadamy, bo wygra zasada  lepiej udokumentowana, po której stronie będą fakty, dowody i badania. Zasada gorzej udokumentowana będzie musiała podać tyły. Sprawiedliwa debata. Same fakty. Wyciąganie racjonalnych wniosków w służbie ludziom. Brzmi logicznie, no nie? Szynnici i sunnici się dogadają! Katolik porozumie się z Żydem! Git.
Tylko że to nie działa.

Trzy pytania retoryczne do wszystkich Polyann wierzących w porozumienie nauki i przekonań:
1. dlaczego ruchy antyszczepionkowe mają się świetnie, choć na gruncie racjonalnym są w bezapelacyjny sposób miażdżone?
2. dlaczego red. Terlikowskiemu ogólnopolski dziennik wydrukował ten tekst, choć- ufam- przeciętny czytelnik tego bloga jest w stanie punkt po punkcie wytknąć rażące błędy merytoryczne, duże kwantyfikatory i na deser dobić red. Terlikowskiego odwróceniem argumentu z eugeniką?
3. dlaczego wszystkie flejmy o in vitro zaczynają się od mordowania zarodków, przechodzą fazę tłuczenia PubMedu i podręczników akademickich, po czym na końcu okazuje się, że chodzi o to, że Bóg nie lubi seksu poza aktem małżeńskim?

Otóż dlatego, że starcie logika versus przekonania nie może mieć rozstrzygnięcia pozytywnego dla każdego, kto chce ocalić przekonania. I starcie nauka versus wiara też nie- sorry bardzo.
I dlatego też dr Rasekh budzi moje głębokie współczucie, ponieważ nie wydaje się być świadom, że przegrał zanim w ogóle podjął walkę.
Z rodzinami homoseksualnymi podstawowa trudność nie polega na tym, że zachodzą uzasadnione podejrzenia, iż mogłyby być niewydolne wychowawczo, społecznie i emocjonalnie, a więc: zagrozić dobru przyszłego dziecka, a więc: racjonalnie i etycznie jest na poziomie krajowego prawa zakazać homoseksualistom rozrodu oraz adopcji. Bo dziecko jest najważniejsze. I musimy je chronić. Sprawdźmy więc, na czym podstawowa trudność polega

Oto trzy najpopularniejsze, uchodzące za racjonalne argumenty przeciwko tworzeniu rodzin osób homoseksualnych, które chcą wspólnie mieć/wychowywać dziecko:
1. ryzyko bycia homoseksualnym. Jeśli dziecko będzie mieć dwóch tatusiów to jego orientacja seksualna ulegnie zaburzeniu.
2. dzieci będą prześladowane społecznie. Ten argument występuje też w odsłonie "generalnie jestem na tak, ale polskie społeczeństwo jeszcze do tego nie dorosło". Bardzo ładne odbicie tego stanowiska mieliśmy w dyskusji na blogdebart pod tą notką
3. Dziecko potrzebuje matki i ojca, gdyż jest mu to niezbędne do prawidłowego rozwoju psychospołecznego.

Ad.1. na ogół osoby odpowiadające na ten zarzut powołują się na rozmaite badania prowadzone od Anchorage po Papuę Nową Gwineę udowadniające, iż wychowanie przez dwóch ojców, dwie matki, samotną matkę, samotnego ojca, rodziców obojga płci,  nie wpływa w sposób statystycznie znaczący na późniejszą identyfikację seksualną dziecka.
W walce na badania łatwo traci się z oczu fakt, że sam argument wychodzi z założenia, iż homoseksualizm jest dewiacją, przed którą należy dziecko ochronić.
Bo o cóż troskasz się, szlachetny przechodniu, jeśli nie o to, że dwóch tatusiów mogłoby wychować syna geja? No i jeśli nawet? Cóż wtedy? Brzydki wirus się rozniesie?
Dokładnie o to chodzi, właśnie to przekonanie ukrywa się za tym argumentem. Czemu więc tak wiele myślących osób koncentruje się na merytorycznym uwalaniu tego zarzutu nie widząc, iż dają się wplątywać w homofobiczny dyskurs i utrwalają tym samym homofobiczny paradygmat?

ad. 2. Dziecko może cierpieć prześladowania społeczne również z powodu posiadania otyłego ojca, pijącej matki, bezrobotnych rodziców, bycia córką Świadków Jehowy, bycia synem zwolennika UPR oraz doświadczania dowolnego odstępstwa od tego, co jego kultura lokalna uważa za normę. To nie jest ani nowy argument, ani specjalnie błyskotliwy. Mimo to oświadczenie, iż należałoby wstrzymać prokreację osób powyżej BMI 30 wywołałoby, jak przypuszczam, powszechne zdziwienie i posądzenie o kiepski żart. Homoseksualistów jednak to nie dotyczy. Dlaczego?

ad.3. To nie w płci i liczbie rodziców tkwi sedno, a w ich kompetencjach i  jakości rodzicielstwa. Jaką wartość przedstawiają dla dziecka rodzice niezdolni do zajęcia się nim? Żadną. Jaką wartość dla dziecka przedstawiają rodzice zdolni do zajęcia się nim? Wysoką.

Widzimy więc, że żaden z zarzutów nie wytrzymuje racjonalnej krytyki, ale mimo to nie posuwa nas to ani o krok dalej w konstruktywnej rozmowie o  rozstrzygnięciach prawnych. Może więc spróbujmy zewaluować kryteria "Dobra Dziecka" i na tej podstawie rozwalić w następnym ruchu bezczelne lesby i pedziów żądających praw adopcyjnych i rozrodczych? Proszę bardzo:

  • kryterium pierwsze: maksymalny dobrostan dziecka. Do adopcji i prokreacji wspomaganej dostęp powinni mieć jedynie ci ludzie, którzy spełniają warunki idealne. Posiadają wysoki status społeczny, edukacyjny, ekonomiczny, zawodowy, są stabilni emocjonalnie, zdrowi, heteroseksualni, odprowadzają podatki, nie zdradzają się, płacą za odbiorniki radiowo telewizyjne i każdy by chciał ich mieć za sąsiadów.
podstawowy problem: niemal nikt nie zostałby rodzicem ponieważ to kryterium jest niemal nieprzepuszczalne.

  • kryterium drugie: minimalny dobrostan. Adopcja i prokreacja wspomagana powinna być wykluczona jedynie wówczas, jeśli życie przyszłego dziecka nie jest warte otrzymania życia (standard "życie gorsze niż śmierć").
podstawowy problem: niemal każdy mógłby być wówczas rodzicem, ponieważ to kryterium jest praktycznym zaniechaniem ograniczeń.

  • kryterium trzecie: rozsądny dobrostan. Adopcja i prokreacja wspomagana powinny być dostępne jedynie wówczas, jeśli istnieje rozsądna szansa, iż przyszłe dziecko będzie mieć rozsądną jakość życia (brak prawdopodobieństwa poważnej krzywdy).
Kryterium trzecie jest dość niezłe i pokrywa się ze społecznym osądem prokreacji ludzi płodnych, gdzie również uznajemy za rozsądne powoływanie dziecka na świat, kiedy ma ono szansę na godne życie, a za nierozsądne- kiedy takich szans nie ma (naprawdę mi przykro, ale w sprawie Wioletty Szwak miałam inny pogląd niż tabloidy).

Teraz- wciąż tłukąc Rasekha, choć może tego nie widać, ale to wyjdzie za chwilę- popatrzmy przez moment na badania społeczno psychologiczne rodzin homoseksualnych, aby zbadać, czy w ich przypadku kryterium rozsądnego dobrostanu dziecka zostanie zachowane (012345678)
Uznajemy za oczywiste, iż grupą kontrolną w takich badaniach jest rodzina heteroseksualna. Jest to tak oczywiste, że nawet nie widzimy, jak bardzo jest nieoczywiste i w gruncie rzeczy homofobiczne traktując heteroseksualizm jako pożądaną normę stanowiącą punkt odniesienia dla "dobra rodziny i dobra dziecka".
Skutkuje zaś tym, że większość badań skupia się na "braku różnic" unikając podniesienia tematu "różnic pozytywnych", które - niestety dla Gościa Niedzielnego - istnieją.
Ale gdybyśmy zachowali się niedefensywnie i zwerbalizowali to, co w większości tych badaniach wychodzi (a wychodzi w nich na przykład wyższa jakość więzi między dziećmi i rodzicami w rodzinach lesbijskich), doszlibyśmy do bardzo niepokojącego wniosku. Niepokojącego w świetle postulatu: wybierzmy fakty, a wtedy będziemy wiedzieli, co jest rozsądnym dobrostanem dziecka, bo nierozsądny się nie obroni. Spójrzmy na przykładowe zestawienie przyjmując jednostkę QALY jako jednostkę jakości rodziny mierzonej jakością więzi:

Rodzina typu heteroseksualnego: 10 QALY
Rodzina typu homoseksualnego: 15 QALY

Wyniki badań nad samooceną i psychologicznym dobrostanem dzieci w rodzinach lesbijskich i heteroseksualnych faworyzują tę pierwszą grupę.
(Prawdopodobnie zbliżone wyniki uzyskalibyśmy porównując np. ryzyko porzucenia dziecka w rodzinach utworzonych w drodze poczęcia naturalnego z rodzinami utworzonymi w wyniku metod ART. Wszak rodziny starające się o dziecko i inwestujące w poczęcie świadomość, czas, zdrowie, pieniądze i determinację nie czynią tego po to, aby następnie oddać dziecko do adopcji)

no i co, szczwane liski? Podążając tropem tych zimnych faktów, które tak dobrze brzmią w ustach dr Rasekha, Terlikowskiego i paru innych, dochodzimy do zaskakującej  konkluzji: jeśli przyjętą społecznie miarą dobra dziecka ma być jakość jego życia i od jej poziomu uzależniamy etyczne przyzwolenie na prokreację i adopcję dla konkretnych grup społecznych, to rodziny heteroseksualne wypadają nam z gry. Cześć i czołem.
Jeśli ktoś nie akceptuje tej konkluzji powinien teraz wykazać, dlaczego odwrócenie sytuacji (dziecko w rodzinie lesbijskiej ma się np. pod względem społecznej akceptacji gorzej niż w heteroseksualnej) będzie ważnym argumentem, skoro w dyskusji nad prawami par heteroseksualnych ta logika jednak nie działa?
No i pozamiatane.

Na pustym placu bitwy pozostaje nam jednak jeden mały problemik.
Gdzie się podziała potężna sylwetka "dowodów, faktów i merytoryki" Wielkiego Konserwatysty? Czy to nie on przed chwilą grzmiał "dajcie mi dowody, to zmienię zdanie. Mój sprzeciw jest racjonalny i naukowo udowodniony!  Ha, ale cóż widzę- dowodów nie ma! Wszyscy amerykańscy naukowcy mówią, że pedalstwo to dewiacja, a dzieci w takich rodzinach są nieszczęśliwe. I to są fakty. Wy, liberałowie, myślicie życzeniowo, bo wiecie, że przegracie z dowodzeniem merytorycznym".
No więc daliśmy dowody i oczekujemy, że Konserwatysta zgodnie z zapowiedzią zmieni zdanie.
A mimo to pewność siebie Konserwatysty ma się bardzo, ale to bardzo dobrze.
Bo Wielkiemu Konserwatyście wcale nie chodziło o dowody i fakty. Być może przez chwilę popróbuje się jeszcze bronić wyświechtanym "wasze badania są sponsorowane przez środowisko LGBTQ!", ale w zasadzie ta linia obrony jest mu zupełnie niepotrzebna.
Bo za pazuchą skrywa argument ostateczny. Brzmi on "możecie sobie w dupę wsadzić wasze dowody, mój Bóg i tak mówi, że homoseksualistom nie wolno tworzyć rodzin, a ja mam obowiązek być wierny swoim przekonaniom, bo inaczej nie zostanę zbawiony/ nie wyrwę się z koła wcieleń/ nie otrzymam porcji spaghetti wystarczającej na całą wieczność".

Ta argumentacja jest wszechpotężna jak długo utrzymujemy paradygmat niedyskutowalności z Wielkimi Zasadami, w które wierzy tylko część z nas. Wtedy ta druga część może się spalać w dostarczaniu dowodów, faktów, skutków i argumentów merytorycznych, aby w finalnym starciu doświadczyć nieodwołalnej porażki.
Ponieważ w sporze między wiarą i nauką nigdy nie chodziło o dowody- chodzi o dyplomatyczny taniec, w którym racjonaliści muszą polec, gdyż nie stoi za nimi żadna nadprzyrodzona istota/ideologia, wiara w którą pozwoli im uciąć dyskusję słowami "jeśli zmuszasz mnie do zmiany moich poglądów wynikających z przekonań, toś jest bucem dyskryminującym ludzi z uwagi na ich światopogląd".
Kiedy myli się w swoim równaniu profesor matematyki, zdolny asystent zawsze może mu to wykazać wykreślając błędnie postawioną nablę.
Kiedy myli się w swoim dowodzeniu biskup ziemi opolskiej czy innej, oponent może się z tym jedynie pogodzić, ponieważ nawet największa bzdura zostanie uzasadniona odwołaniem się do racji pochodzenia nadprzyrodzonego lub mętnej ideologii (vide ruchy antyszczepionkowe). A jeśli oponent mimo to będzie chciał ją zdemaskować, zostanie obwołany chamem nieuznającym prawa do wolności przekonań i wynikających z nich postaw.

Nie ma więc znaczenia dla rozstrzygnięcia społecznej debaty, czego dowodzą i co wykazują badania. Nie ma także znaczenia, jaka jest metodologia tych badań i jakie są kryteria doboru grup.
Problemem pierwotnym jest ten, że wprowadzamy w polskim dyskursie równość statusów argumentów naukowych i argumentów światopoglądowych, ale jedynie w przypadku tych drugich godzimy się z tym, że ignorancja zostanie podniesiona do rangi cnoty, ponieważ "Niepojęte istnieje i należy okazać mu szacunek". Idąc tym tropem bardzo łatwo jest zejść na manowce dowodzenia, że należy dążyć do porozumienia nauki i wiary w obszarze stanowienia prawa, gdyż jedynie w tym porozumieniu spełni się dojrzałość społeczeństwa. Co jest fundamentalnym błędem.
Naturalnie sytuacja nie jest beznadziejna (to znaczy jest, ale postanowiłam kończyć notki odrobiną otuchy). Moglibyśmy na przykład oddzielić debatę światopoglądową od debaty naukowej, Państwo od Kościoła i przekonania od faktów ratując energię 38 milionów Polaków przed wplątywaniem się w jałowy shadowboxing.
Wymagałoby to wprawdzie poważnych czystek na paru uczelniach, nie mówiąc o okrągłym budynku na Wiejskiej i ogólnopolskich redakcjach medialnych, ale rzecz jest godna przemyślenia.
Wtedy za parę dekad polscy biskupi mieliby szansę dołączyć do arcybiskupa Andre Leonarda z Belgii, który w wywiadzie z Joanną Bątkiewicz Brożek oświadczył:
"Nie definiujmy Kościoła jako instytucji, która się sprzeciwia, walczy (...). Nie na barykady. Kościół nie może  niczego nikomu narzucać"

Rozwiązanie sporu religii i nauki jest proste: rezygnacja ze sporu.
W praktyce oznacza to rozdział magisterium Kościoła (i szerzej: ideologii) wobec nauki wszędzie tam, gdzie decydowany jest kształt prawa państwowego oraz przywileje/obowiązki obywateli. Brak tego rozdziału rzutuje na coś więcej niż obecność religii w szkołach- doświadczamy jego skutków we wszystkich strefach życia społecznego, ponieważ zgodziliśmy się na to, że naszą debatą powinna rządzić logika szacunku dla Wielkich Zasad. Część z nas zwyczajnie nie wierzy w te Zasady: nie wierzymy, że homoseksualizm jest zły, bo tak mówi książka napisana parę tysięcy lat temu albo że in vitro jest złe, bo dobro płynie jedynie z poczęcia waginalnego i potwierdził to papież.
To sprawiło więc, że żyjemy w kraju, który za swoje nieformalne motto postanowił przyjąć kompromisowe rozwodnienie "prawda leży pośrodku". Tę zasadę gorliwie realizują politycy i  dziennikarze, osobliwie pracownicy mediów centrowych i lewicujących, ponieważ im szczególnie- acz nie wiem po co- zależy na wykazaniu, iż są w pełni obiektywni, a więc uwzględniają wszystkie racje bez względu na to, jak bardzo część z nich jest głupia, nieracjonalna lub sprzeczna z dowodami. To zaś oznacza, że skoro jedna strona sporu mówi, iż Holokaust jest lepszy od bycia dzieckiem lesbijek, a bohaterki artykułu Newsweeka twierdzą, że się kochają i dbają o dzieci, dobro dziecka wypada gdzieś pomiędzy molestowaniem seksualnym a ciężkim uszkodzeniem ciała. I należy tę wypadkową poważnie rozważyć, aby oddać należyty szacunek stanowisku zarówno Wielkiego Konserwatysty, jak i stanowisku lesbijek.
Do innej definicji dojrzałości debaty póki co nie doszliśmy, więc prof. Pennings mógłby liczyć u nas co najwyżej na obrzucenie zgniłymi jajami.

















czwartek, 5 lipca 2012

krótka notka informacyjna

Dawno temu, tak dawno że najstarsi górale tego nie pamiętają, Platforma Obywatelska ogłosiła, iż poza projektem "invitrowym" Gowina, chowa w zanadrzu projekt alternatywny przygotowany przez posłankę Kidawę Błońską.
Projekt ten wywoływał wielkie poruszenie, pełne pasji oskarżenia i mowy obrończe, miał być liberalny lub nawet ultraliberalny, choć niektórzy twierdzili, że jest szalenie konserwatywny. Czasem podobno zawierał passusy o niszczeniu zarodków, a czasem brońboże ich nie zawierał. Dopuszczał zapłodnienie ivf u kobiet samotnych lub wręcz przeciwnie- precz siło nieczysta.  
Znałam nawet ludzi, którzy znali ludzi, którzy twierdzili, że widzieli ten projekt.

I oto dziś, po latach zapowiadania projektu, który w tzw. międzyczasie zyskał już nazwę projektu-widma, projekt pojawił się na stronie posłanki Kidawy Błońskiej, voila:


Od dziś Fronda może nie tylko pisać, że nie lubi Kidawy Błońskiej, lewackiego wykształciucha,  ale nawet to uzasadnić. Choć w zasadzie brak dowodów nigdy Frondy nie ograniczał, więc.
Tak czy inaczej jest to zupełnie niezły projekt, serio serio.
Trzymam za niego kciuki.