wtorek, 18 września 2012

notka zupełnie a propos niczego (starość jest zła)

W życiu każdego pracującego człowieka przychodzi co najmniej raz w roku czas konfrontacji z Wielką Iluzją Wypoczynku. Iluzja zaczyna się od niebezpiecznych reminiscencji ("pamiętasz nasze wakacje w Tatrach?"), względnie od opowieści znajomych (wczasy w Toskanii, Bieszczadach, Drwęcku) albo od czegoś innego równie nieistotnego. Ważny jest skutek- pewnego dnia orientujemy się, że nasze walizki są spakowane, środek lokomocji wybrany, kwatera dograna, a z tyłu samochodu siedzi stłoczona sól tej Ziemi, nasze dzieci.
To właśnie początek dramatu, z którego nie zdajemy sobie jeszcze sprawy.

A więc miesiąc temu postanowiliśmy ze Starym jechać na urlop. Prawdziwie rodzinny, z jeziorem, kontaktem z naturą, bio, eko itd. itp, co brzmi dokładnie tak źle, jak potem wygląda. Nie zdążyliśmy wyjechać z miasta, kiedy okazało się, że Młodsze żąda "kałapki", Starsze potrzebuje panierowanych krewetek z sosem Tysiąca Wysp, a życie Starego może uratować jedynie WieśMac. Dobrze więc, fastfood odhaczony.
Sto kilometrów dalej Młodsze zauważa wrak samolotu, w którym obecnie działa knajpa, Stary chce zajarać, Starsze się nie określa, ale ewentualnie może rzucić okiem.
Jest gorąco, Młodsze nie daje się wyciągnąć z wraku, Stary mówi z pretensją "no zrób coś!" i zapowiadają się fantastyczne wakacje z rodziną.
Do momentu dotarcia do punktu końcowego Stary zdąży się dwukrotnie pokłócić z nawigacją samochodową i właduje nas w jakieś zadupia, Młodsze oświadczy, iż boli je kolanko, Starsze zacznie uciszać Młodsze, od czego nieomal poleje się krew, a ja czterokrotnie zacznę czytać ten sam akapit Gejerel, którą sobie odłożyłam na urlop, gdyż- hint!- na urlopie robimy rzeczy, na które na co dzień brakuje nam czasu.
Jezioro, które pragnęłam pokazać dzieciom ("dzieci, dzieci, czy czujecie jak pięknie pachnie jezioro? tak właśnie pachną wakacje!") okazuje się mieć trzy zasadnicze wady. Po pierwsze jest mokre i Młodsze dostaje histerii. Po drugie na jego brzegach mieszkają żaby i histerii dostaje Starsze. Po trzecie w wodzie pływa jedna (JEDNA) pijawka, z której bezskutecznie usiłuję zrobić kijankę ("synu, czy okłamałabym cię? Jeśli mówię, że kijanka to kijanka").
Dlatego też tego i kolejnych wieczorów kąpię się w jeziorze samotnie, co jest jednym z niewielu relaksujących punktów w grafiku tych wakacji.

Drugiego dnia postanawiam dokształcić dzieci historycznie i wywożę je do Malborka. Już po półgodzinie Młodsze chce "kałapki", bo zauważyło neon McDonaldsa. Starsze słucha grzecznie moich objaśnień, po czym mówi bezczelnie, że i tak nic nie rozumie, bo strasznie przynudzam. Za to gdybym kupiła łuk i strzały, to jest gotowe wdrożyć się w historię wieków średnich i ogólnie podciągnąć historycznie.
Drogę powrotną spędzam więc na głośnej lekturze "Ogniem i Mieczem" (jak nisko może upaść rodzic) i wyjaśnieniach, co to są oczerety i Zaporoże.
Gejerel oczywiście kurzy się w domku letniskowym.
Trzeciego dnia zostajemy ze Starym zasypani pytaniami, czy osy żądlą niesprowokowane, jak bardzo boli ukąszenie osy, ile dokładnie trwa ból po ukąszeniu (podać w jednostkach sekundowych) oraz na czym polega reakcja alergiczna. To wszystko kontrapunktowane wrzaskami Starszego, które przy każdym posiłku zrywa się od stolika wrzeszcząc "osa, osa!!!" i wymawia, że w Egipcie z babcią nie było os ani szerszeni. Młodsze zawodzi "boli mnie gardełko, czy ktoś się może zająć mną?!".
Czwartego dnia jedziemy do rezerwatu żółwia błotnego, aby wreszcie doświadczyć nielimitowanego kontaktu z przyrodą (ja) i zarazić rodzinę tą pasją (również ja).
Stary  wjeżdża w leśne wertepy, za co winą obciąża nawigację oraz mnie (w końcu rezerwat to mój pomysł). Po dojeździe na miejsce okazuje się, że Stary nie będzie robić z siebie buca na warszawskich blachach, który podjechał samochodem pod rezerwat, choć to zabronione.
Wysiadam i idę na wieżę obserwacyjną, za mną wloką się Starsze ("czy są tu osy? A żmije?") i Młodsze ("boli mnie kręgosłup, będę wymiotować, czy ktoś może mnie przytulić?"), a pochód zamyka Stary mamroczący słowa niecenzuralne.
Żółwi nie ma, żmii też nie, w ogóle niczego nie ma poza wspaniałą przyrodą i ciszą, którą reszta rodziny kwituje w sobie właściwy sposób:
- czy w rezerwacie można strzelać z łuku?
- boli mnie wszystko
- cholerne błoto kurwa żesz mać nigdy więcej tu nie przyjadę co to za pomysł wracamy natychmiast zanim ktoś zauważy samochód nie idź nad jezioro, mówię! nie strzelaj z łuku, tu się nie strzela! dlaczego nie pilnujesz dzieci zaraz spadną do wody z wieży!
Pobyt w rezerwacie trwa trzydzieści minut, ponieważ nerwy Starego nie są w stanie dłużej wytrzymać napięcia związanego z blachami warszawskimi i zagrożeniem, że ktoś pomyśli o nim jako o stołecznym chamie (nie muszę dodawać, że jesteśmy jedynymi gośćmi rezerwatu, ale to jakby totalnie nieważne).
Piątego dnia rzucam pomysł wyprawy do skansenu. Bardzo dobry pomysł- kontakt z historią wsi polskiej, poza tym przed skansenem jest parking.
Niestety w skansenie śmierdzi drewnem (Starsze), trzeba chodzić pieszo od czego bolą nogi (Młodsze), Stary chwilowo nie zgłasza uwag, co jest samo w sobie zjawiskiem.
Szóstego dnia proponuję łowienie ryb, bo przypominam sobie Śmierć Pięknych Saren i to skojarzenie wydaje mi się bardzo zachęcające. Ponieważ nikt z rodziny nie umie sobie przypomnieć, dlaczego jest to bardzo zły pomysł, udaje mi się go przepchnąć.
Gospodarstwo rybackie mieści się na końcu świata i szybko okazuje się, że moja rola ma polegać na opiece nad Młodszym, podczas gdy Stary i Starsze będą moczyć kije zaopatrzone w  kukurydzę, co nazywa się sportem dla wtajemniczonych i w ogóle nie_znasz_się_mamo.

Siedzę więc nad stawem, w którym woda aż wrze od pstrągów. W ciągu godziny obu panom udaje się złowić osiem sztuk, które następnie zdychają smętnie w plastikowym wiaderku za moimi plecami. Tym samym zdobywam kolejne doświadczenie: Ota Pavel nie miał racji, łowienie to chujowy sport, w każdym razie dla pstrągów.
Przerywam fiestę mówiąc, że więcej ryb nie zjedzą, a każdą złowioną sztukę trzeba zabrać ze sobą. Następuje ogólny foch oraz powrót do znanych już tematów użądleń przez osy, bólu gardełka i pozostałych części ciała oraz- uwaga, zmiana!- euforii Starego, który właśnie odkrył, że uwielbia łowienie ryb, to takie pierwotne, zmagania z dziką przyrodą i w ogóle. Dyplomatycznie zamykam gębę i nie dzielę się refleksją, że łowienie ryb w stawie hodowlanym jest jakby niespecjalnie zbieżne z dziką przyrodą.

***

Potem wróciliśmy do Warszawy, minął miesiąc i w tym czasie hierarchia wartości znów mi się prawidłowo ustawiła. Praca. Boże, jakiż to cudowny stan! Rozwozisz dzieci po placówkach, wracasz do cichego domu, włączasz laptopa i od tej pory rozmawiasz z dorosłymi ludźmi, załatwiasz sprawy z dorosłymi ludźmi, jeździsz na spotkania z dorosłymi ludźmi. Być może żadne z nich nie czytało nigdy nawet Ogniem i Mieczem, co świadczy o nich wyłącznie dobrze.
Kiedyś, kiedy byłam jeszcze młoda, szczupła i piękna, czyli w czasach prehistorycznych, zjechałam  pół Skandynawii (to jest bez Norwegii, bo już wtedy była za droga) autostopem, oraz, co najważniejsze, samotnie. Potem zrobiłam to samo z Indiami i z kawałkiem Afryki. Niestety wyprawa do Kenii posiadała błąd fundamentalny: przywiozłam z niej przyszłego męża, który zresztą szybko stał się eks mężem i to akurat błędem nie było.
To, że teraz o tym myślę i wspominam z tęsknotą, świadczy dowodnie o tym, że dotknął mnie właśnie kryzys wieku średniego.
Wyjścia są trzy: samotny urlop choćby na dwa dni, znalezienie kochanka albo przynajmniej jedna porządna impreza ze środkami zakazanymi polskim prawem z dużą ilością herbaty ziołowej.
Jako że kochanek byłby dość męczący na dłuższą metę, a na urlop nie mam aktualnie szans, może słyszeliście o jakiejś imprezie, na którą można się wkręcić, optymalnie bez gitar i sacrosongów?





sobota, 15 września 2012

sekwencje zdarzeń fabularnych czyli jak zdyscyplinować macicę




Opowieść jest taka: rodzisz się, dorastasz, zachodzisz w ciążę, której nie usuwasz, a potem twój bachor przeszkadza innym ludziom. Oczywiście pytlujesz jęzorem, kiedy on przeszkadza.
Albo inaczej: nie zachodzisz w ciążę, ale chcesz zarabiać tyle samo, co twój kolega. Zła decyzja.
Można też z innej broszki: jesteś po czterdziestce i szef cię łapie za tyłek. Powinnaś się cieszyć, że jeszcze ktoś na ciebie leci. Poza tym męskie białko odżywia kobiecy organizm od wewnątrz, to tylko aplikacja leczniczego środka, bądź wdzięczna.
Nazywa się to wszystko "powtarzalne sekwencje fabularne". Możesz być młoda lub stara, możesz mieć licencjat lub zawodówkę, możesz mieć dzieci lub ich nie mieć. Ale zawsze jesteś protagonistą z macicą, więc ciąg dalszy jest do przewidzenia.

Co najmniej cztery inspiracje składają się na tę notkę: zleżały nieco list prof. Włodzimierza Zagórskiego do Gazety Wyborczej, odczepcie się od in vitro, społeczna burza wywołana listem czytelniczki do Wysokich Obcasów, Niech ZUS kontroluje ciężarne, trochę zakurzona już rozmowa prof. Zbigniewa Mikołejki z dr Elżbietą Korolczuk, Wózkowe. Wojowniczy, dziki i ekspansywny segment macierzyństwa, i najświeższy content: wywiad Katarzyny Figury dla Vivy!, przetworzony już przez tabloidy.
Panem profesorem zajął się bardzo ładnie Fronesis, czytelniczkę wypunktował Wojciech Orliński w WO (O mężczyznach na L4), Zagórskiego nie wypunktował nikt, co mnie bardzo smuci, ale chwilowo nie wypełnię tej luki. Nad Figurą odbywa się właśnie sąd społeczny. Trzy pierwsze głosy łączy wspólny problem: co należy uczynić z kobiecą macicą, aby żyło się nam lepiej? Głos czwarty stanowi pojedyncza macica, która mówi różne przykre rzeczy o doświadczaniu przemocy domowej, najpewniej po to, aby się wylansować, w końcu jest celebrytką, no nie? Wstępną diagnozę dają internauci:

przykro mi ale z takimi tematami nie idzie sie do takiej gazety jak Viva! i nie okrasza sie ich wystylizowanymi zdjęciami - błędem pani Katarzyny Figury jest to że sprzedała swoją najintymniejszą historię za 2.99 czyli (powiedzmy) tabliczkę czekolady...

Propozycje Trzech Głosów + vox populi są różne: kontrolować ZUSem (czytelniczka), w ogóle się nią nie zajmować (Zagórski), wydzielić z przestrzeni publicznej i społecznej, aby nikt nie musiał patrzeć na zawartość, którą wyhodowała (Mikołejko), sprzedać za co najmniej dwadzieścia patyków i nie niżej niż Forbesowi (anonimowy głos ludu). Ale to nie są jedyne propozycje obecne w polskiej debacie, jak zawsze protagonista może liczyć na grecki chór, chór rozważy i wyda werdykt.
Przeanalizujmy sytuację wyjściową polskiej macicy:

Macica, która nie istnieje

...to oczywiście macica dziewczynki. Małe dzieci nie mają brzydkich narządów służących do jeszcze brzydszych rzeczy. Macica małej dziewczynki jest zarządzana przez rodziców co się znaczy: dokładają oni na ogół starań, aby dziewczynka nie wiedziała o jej istnieniu, ewentualnie posiadała wiedzę o dzidziusiu i miesiączce, poza tym powinna też wiedzieć, iż posiadanie tego organu predysponuje ją do prasowania męskich koszul i bycia empatyczną. Ta macica jest prywatna. Do tego stopnia, iż Państwo szanując tę prywatność, nie zaprząta główki małej dziewczynki obligatoryjną edukacją seksualną czy czymś równie niestosownym.

Macica dorastająca

Dziewczynka dorasta, formalnie pozostaje dziewicą aż do ślubu, nieformalnie do 19 roku życia inicjację seksualną ma za sobą 51% badanej młodzieży (źródło).
Jej macica nadal jest prywatna: środki antykoncepcyjne są sprawą tak intymną, że nie można ich refundować. Po 15 roku życia traci status osoby małoletniej i współżycie z nią nie jest karalne, ale receptę na pigułki może otrzymać po skończeniu pełnoletniości, wcześniej wymagana jest zgoda rodzica lub opiekuna.
Jeśli zdarzy się niepożądana ciąża, której dziewczyna nie będzie chciała donosić, jej macica podzieli się na pół: pierwsza połowa stanie się publiczna (aborcja jest nielegalna w świetle polskiego prawa), druga połowa będzie prywatna (jak się puszczałaś to płać za prywatną skrobankę). Jeżeli scenariusz będzie mniej optymistyczny i do ciąży dojdzie w wyniku gwałtu, macica zmieni się w publiczną: polskie prawo dopuszcza przerwanie ciąży w wyniku czynu karalnego, aby jednak nie doszło do egzekucji prawa organizacje katolickie przejęły na siebie ciężar uświadamiania nastolatkom, iż mogą ocalić swoje dusze i uratować dziecko przed morderstwem.

Macica prokreacyjna

W chwili zawarcia małżeństwa lub wejścia w stały związek macica staje się nieoczekiwanie publiczna. Przede wszystkim należy się zainteresować, czy została już zasiedlona zarodkiem, a jeśli nie- dlaczego nie. Dochodzenie winno się regularnie powtarzać w postaci rodzinnych i towarzyskich indagacji aż do osiągnięcia pozytywnego skutku: skolonizowania uterusa. Jednocześnie pracodawca kobiety będącej w stałym związku powinien się upewnić co do natury tego związku i planów prokreacyjnych.
W momencie zajścia w ciążę uwaga społeczna koncentruje się z całą mocą na macicy, alarm pierwszego stopnia zostaje odwołany dopiero po skończeniu 12 tygodnia (raczej już nie usunie, lepiej jednak odmówić wykonania  badań prenatalnych), i od tego czasu czujność może opadać. W tzw. międzyczasie należy uświadomić ciężarnej, że ciąża nie jest chorobą i  nie należy brać L4. Ostatni rzut obywatelskiego oka powinien towarzyszyć porodowi: po pierwsze publiczna macica nie może ulec cesarskiemu cięciu na życzenie, po drugie może się ewentualnie znieczulić w trakcie porodu, ale tylko w ramach  usługi za prywatne pieniądze, ponieważ bezbolesny poród nie jest sprawą publiczną i są ważniejsze wydatki niż refundowanie kaprysów neurotyczek.

Macica poporodowa

Tej należy się zbiorowa uwaga. Czy zawartość uwolniona przez macicę jest aby dobrze wychowywana? Czy dziecko zachowuje się grzecznie, a matka dba o swój potencjał intelektualny nie zawracając jednocześnie nikomu dupy prośbami o miejsce w żłobku/przedszkolu? Czy przestrzega podziału na prywatne/publiczne w zależności od tego, co jest na rękę profesorowi Mikołejce?

Macica prokreacyjna bezskutecznie

Macica może chcieć być w ciąży, ale nie móc dokonać tego samodzielnie. Staje się prywatna, ponieważ leczenie niepłodności nie jest sprawą publiczną, a dzieci chore na nowotwory czekają na drogie leki. Poza tym noworodki z in vitro są chore genetycznie, więc tym bardziej nie powinniśmy wspierać patologii, a jeśli już się urodzą- trzeba je potem terapeutyzować, bo wszystkie cierpią na syndrom ocaleńca.

Macica stara

Totalnie prywatna. Jest nieestetyczna i w ogóle, poza tym kobieta po menopauzie powinna wnuki bawić, a nie dawać sobie nabijać mózg seksem po 50tce, nie popieramy nekrofilii. Hormonalna terapia zastępcza jest szkodliwa, wyrastają po niej włosy na brodzie. Jeśli kobieta zajdzie w ciążę po 45 roku życia, jest wybrykiem natury i bardzo słusznie, że urodzi jej się dziecko z zespołem Downa, bo z naturą nie można bezkarnie igrać.



Status macicy jest bardzo elastyczny i zależy od chóru.
Poza podziałem ze względu na wiek mamy także podział wertykalny: jeśli zdarzy się gwałt na macicy i będziemy chciały dochodzić sprawiedliwości to wtedy- uwaga, pojawia się słowo klucz- staniemy się ROSZCZENIOWE.
Roszczeniowa macica to taka, która mówi, że coś by chciała dostać. Sprawiedliwość. Równą płacę. Podział obowiązków domowych. Refundację leczenia. Pomoc od Państwa.
Takiej macicy nikt nie lubi, bo nikt nie lubi niewdzięczników.
W końcu dostajemy tak dużo. Tak niewyobrażalnie wiele. Przepuszczanie w drzwiach, cmoki w upierścienione dłonie, no i oczywiście dostajemy mit matki Polki. A dla wierzących kobiecą twarz Kościoła: polską matkę Boską, która była cicha i piękna jak wiosna oraz nie chciała podkukułczać nikomu małego Jezusa ani zarabiać tyle co sąsiad.
Dlatego właśnie domaganie się rozwiązań ustawowych i stawianie twardych żądań jest takim strasznym faux pas i świadczy o braku kultury ze strony macicy.
Zaczyna się rozmowa o kasie i konkretach- kończy się kurtuazja, a serce Matki Polki roni krwawe łzy.
Ale jest rozwiązanie: humanizm.
Mówi o nim tekst Aleksandry Klich.
W roku 2012 i w gazecie mieniącej się postępową trochę nie uchodzi bezpardonowe kasowanie feministek, ale za to można im zamknąć gęby ładnym terminem i wytłumaczyć, że teraz będziemy współpracować i szanować wzajemnie swoje wybory, bo feminizm nie zbawi świata:

Już jesteśmy po drugiej stronie, wygrałyśmy. Czas zadać fundamentalne pytania: Co chcemy wnieść do świata? Jak go urządzić?

Bardzo ślicznie i w ogóle, chciałabym się więc grzecznie zapytać, komu mam wysłać rachunek za dziesięć miesięcy pobytu mojego młodszego syna w żłobku prywatnym (1500 zł/miesięcznie; w placówce publicznej był na 301 miejscu listy rezerwowej, po rocznym oczekiwaniu przesunął się na miejsce 198) oraz rachunek za criotransfer zarodków (1500 zł + 1000 zł za wizyty monitorujące +  niepoliczalna wartość "ocalenia życia poczętego przed morderstwem"), bo właśnie bardzo bym chciała powspółpracować i nie orientuję się, czy znowu za moją własną kasę czy może jednak przewidziano jakiś wspólny budżet w ramach szacunku i humanizmu?
Bo jeśli za moją kasę to bardzo mi przykro, ale muszę chyba powiedzieć "spierdalajcie". Ponieważ ja już grałam w tym filmie.


Tak więc parę tygodni temu siedziałam w poczekalni jednej z klinik leczenia niepłodności przygotowując się do transferu zamrożonych zarodków i przypomniałam sobie, że kiedy ostatni raz byłam w tym przybytku zaposiadłam pewność, że następna wizyta na pewno odbędzie się na NFZ, bo przecież tak dłużej być nie może i w ogóle. Otóż może. Upłynęły circa about trzy lata, w ciągu których dowiedziałam się wielu nowych rzeczy, głównie o naturze mordowania embrionów + psychologii prenatalnej, natomiast niezmienne pozostało to, że mój portfel nadal jest drenowany, ilekroć usiłuję mieć dziecko.
Jednocześnie Zagórski macha mi przed nosem liberalizmem i zapewne myśli, że jest w tym co najmniej tak zajebisty, jak wydaje się to Mikołejce broniącemu, jak sam sądzi, etosu inteligentnej matki.
Podobnie zabawne jest to, że wyłudzenia ciążowych zwolnień  istnieją i nie ma ani jednego powodu, aby bronić zwyczajnego okradania ZUSu, które w Polsce jest pojmowane jak podstawowy obowiązek patriotyczny, co jest problemem o wiele znaczniejszym niż skala lewych L4.
Teoretycznie więc zarówno czytelniczka, jak i Mikołejko, a nawet profesor Zagórski posiadali po swojej stronie kwant słuszności, a nawet- niechby- i parę kwantów.
Co innego jednak ujrzało światło dzienne i jest to uświniony rąbek halki, choć suknia miała prezentować się godnie: grecki chór znów skoncentrował się na ordynarnym dyscyplinowaniu macic, zmieniły się tylko rekwizyty. Tym razem w tej roli wystąpił Kant, liberalizm w medycynie i troska o solidarność pracujących kobiet. Ale gówno pozostało to samo i ten sam bohater co zawsze jest nim obrzucany.

Tak że wolność i humanizm polegają głównie na tym, że można samemu zdecydować, jak się sobie poradzi w trudnej sytuacji, zaś to, że zrobi się to za własne pieniądze jest wartością dodaną, z której należy się cieszyć. No to cieszmy się, jesteśmy w doborowym towarzystwie światłych kobiet i postępowych profesorów, a patronat honorowy objęła znów Matka Polka.
Nie sądzę zatem, że Kongresy Kobiet są passe i choć mam wiele fajnych rzeczy do zrobienia w ich trakcie, przychodzę, bo tak trzeba. I cholernie mi przykro, że nie wszyscy rozumieją, dlaczego trzeba.