piątek, 9 grudnia 2011

świadomość psuje imprezę


Pierwszym obiektem, który rzucił mi się w oczy na izbie przyjęć stołecznego szpitala okulistycznego, był drewniany krzyż. Ale pomyślałam sobie, że ulegam wizualnej nadwrażliwości, w końcu w najbliższym otoczeniu znajdował się także automat z kawą i batonami, dalej ławeczki oblegane przez pacjentów, w końcu tablice dydaktyczne z precyzyjnymi rysunkami ludzkiego oka, w tym zdjęcia z zabiegów usuwania zaćmy. (niestety obejrzałam Psa Andaluzyjskiego, tę traumę zabiorę ze sobą do grobu)
Parę godzin później położyłam się na nieskalanie białym łóżku, nad którym wisiał kolejny krzyż.
W ramę okienną ktoś wsunął święty obrazek z aniołem stróżem, dwie sale dalej huczała "Koronka do Bożego miłosierdzia" nadawana w paśmie 89.0 UKF.

Następnego dnia był piątek.
Tu krótka dygresja: obiadowym daniem w czwartek była świńska wątroba, do tego mokra marchewka, z której ktoś mozolnie usunął wszelkie potencjalne witaminy w długotrwałym procesie rozgotowania. Kolację stanowiła pasztetowa w asyście dwóch kromek chleba. Bez masła.
Pomyślałam, że to jakaś żena, mega żena. Błąd. Po prostu nie znałam wówczas jeszcze żywieniowych standardów oddziału neurologii, ale o tym potem.
Tak czy inaczej w piątek szpitalny wózek przywiózł mi mintaja w postaci pasty (nazywała się "filetem rybnym"), a jadłospis oznajmił ołówkowym dopiskiem "piątek- dzień postny".
Chwilę trwało, zanim skojarzyłam, dlaczego dzień postny i o co chodzi.
Potem spędziłam parę dni w domu i najadłam się szynki, szarlotki i innych tam, więc uraz zaczął mi mijać. Ale w następny czwartek zameldowałam się na przywołanej już neurologii i Standard Wyżywienia Placówki Publicznej powitał mnie ponownie piątkowym dniem postnym (morszczuk gotowany, ser biały na śniadanie, dwie połówki jajka na kolację) oraz krzyżami na a) izbie przyjęć b) oddziale c) każdej indywidualnej sali.
Święty obrazek tym razem był wetknięty za szybę okienną, i był to św. Dominik Savio. W gabinecie zabiegowym uśmiechała się natomiast święta Rita.

Tak w ogóle nie przepadam za spożywaniem padliny, nie jestem też szczególnie wrogo nastawiona wobec świętych obrazków. Niemniej moje krytyczne uwagi związane z proponowaniem wyżywienia według reguł prawa kanonicznego, w placówce publicznej, napotkały na takie oto komentarze:


czemu ten postny dzień komuś przeszkadza. Czy gdyby kluski z serem były w środę, a nie w piątek to by było ok?

Coraz częściej spotykam się z tym, że respektowane są prawa wegetarian i w wielu miejscach (szpitalach, na konferencjach, w niektórych przedszkolach) można zamówić posiłki wegetariańskie, więc jeśli ktoś ma jakieś inne szczególne potrzeby żywieniowe, np. koniecznie mięso w piątek, to może po prostu trzeba to zgłosić?;)


Rozumie Kochana Publisia, w tym kraju mięsożerców z zasmażką i smalochem, zrzucaniem sadła po świętach bezbożnego najedzenia, wszechobecnością parówek i pasztetów w menu szkół, przedszkoli i szpitali, upomnienie się o kotlet w piątek jest  s z c z e g ó l n ą   potrzebą żywieniową. Być może zostanie nawet uwzględnione, jeśli ładnie poproszę. Poinformowano mnie też, że nie powinnam się ciskać o zasadę neutralności światopoglądowej w miejscach publicznych, bo ostatecznie jej złamanie działa na moją korzyść: im mniej mięsa zjem tym lepiej dla mojego żołądka i wątroby. Generalnie zgadzam się (uważam, że słowo "kiełbasa" brzmi gorzej niż "kurwa", nie mówiąc o jedzeniu), ciekawam jednak, czy wszyscy ci piewcy postnego piątku śpiewaliby tak samo, gdyby w szpitalach oferowano im z rozdzielnika jedzenie halal lub koszerne motywując to troską o trzustki pacjentów?

Ale idźmyż dalej. Kilkanaście dni później zostałam zaproszona do rozmowy w mediach. 
Redaktor prowadzący zapytał potwierdzająco "Pani jest katoliczką, prawda?". Odpowiedziałam "jestem ateistką".
Ponieważ redaktor był swoim człowiekiem, skwitował to śmiesznym żartem "no tak, ale nigdy nie wiadomo, kiedy się wpadnie pod samochód".
Nie był to koniec rac dowcipu wystrzelonych tego wieczoru.
Poza redaktorem błyszczał także ojciec Jacek Norkowski, zaproszony do studia dominikanin. Kiedy 22latka urodzona dzięki in vitro zwróciła się do niego w swojej wypowiedzi jednorazowo per "proszę pana", wywołało to natychmiastową i dość agresywną reakcję "proszę do mnie mówić "proszę księdza", to tylko w Polsce są takie dziwne obyczaje, ja bywam w innych krajach, i nie powinno się tak mówić". 
Poza anteną padła też wzmianka o podstawach kultury, niestety dorosłe dziecko z in vitro, zdaniem ojca Norkowskiego, nie opanowało.
Abstrahując od protokołu nakazującego faktycznie zwracać się do księdza per "proszę księdza", przeciętni użytkownicy kultury nie muszą zdawać sobie z istnienia tego protokołu sprawy, stąd nie spotkałam się dotąd w nieoficjalnych wypowiedziach z tytułowaniem imamów szyickich "ich świątobliwością", podobnie jak nie spotkałam się ze zwróceniem uwagi na nieprotokolarną tytulaturę w takim przypadku. 
Wydawałoby się, że grzeczne "proszę pana" powinno wystarczyć w rozmowie nieposiadającej rangi oficjalnej czy dyplomatycznej, otóż nie.
Pikanterii sytuacji dodał fakt, że pani zwracająca się do zakonnika per "proszę pana" wyjaśniała w swojej wypowiedzi właśnie okoliczności, z powodu których księża są dla niej panami, a nie przewodnikami duchowymi: kiedy miała kilka miesięcy jej rodzice zwrócili się do proboszcza z prośbą o udzielenie córce sakramentu chrztu świętego otrzymali odpowiedź, że sakrament nie może zostać udzielony, gdyż dziecko jest urodzone in vitro i jako takie nie posiada duszy.
Zakonnik nie omieszkał podzielić się refleksją, że tego typu opowieści są zazwyczaj przesadzone i nieprawdziwe, co nie zmienia faktu, iż dzieci z in vitro są mordowane, po czym na jednym wydechu zapytał "Karolino, czy chcesz przyjąć chrzest święty?".
Odpowiedziała "szczerze? Nie, nie chcę" i całe szczęście, bo sytuacja była już wystarczająco niezręczna i odczuwałam gwałtowną potrzebę rozejrzenia się za miednicą.
Nikt z obecnych nie zareagował na żaden z tekstów.
Przecież były przezroczyste i niedyskryminujące.


No, ale ostatecznie dowiedziałam się, że stwarzam rozliczne problemy, bo do szpitala ludzie idą się leczyć, a nie modlić, zaś polska historia jest historią wielkiej Polski katolickiej. Kościół natomiast kocha wszystkie swoje dzieci, nawet jeśli początkowo były podejrzewane o brak nieśmiertelnej duszy.
Zyskałam także wiedzę, że życie ateisty jest płaskie i beznadziejne, skoro nie wierzy w życie pozagrobowe. Pytano mnie niejednokrotnie, czy w ogóle uznaję  m o r a l n o ś ć, skoro jestem ateistką. Jak wiadomo, dopóki Mojżesz nie zszedł z góry ludzkość uprawiała kanibalizm, parzyła bez opamiętania i zarzynała toporkami. W krajach bez korzeni judaistycznych i chrześcijańskich przypuszczalnie nadal to robi, skoro buddyści czy krisznaici nie stosują zasad starotestamentalnego dekalogu.
To nie są jednak stwierdzenia biczujące polskich katolików. Wskazują jedynie na to, że żyjemy w kraju o wysokim zagęszczeniu matołów na kilometr kwadratowy, w czym przyjęta przez polski Kościół Katolicki formuła kościoła inkluzywnego wydatnie pomaga.




Żeby zostać katolikiem w Polsce potrzeba dać się zanieść- z fioletowym od gencjany pępkiem i bezzębnymi ustami- do najbliższego kościoła. 
Przez najbliższych kilka lat masz spokój, wklejasz kolorowe obrazki do zeszytu od religii, oglądasz animowane przygody Józefa i jego braci.
Osiągasz ósmy rok życia, zastanawiasz się, czy lepiej zażądać od kasiastych chrzestnych zestawu WII Band Hero, czy bardziej opłacalna będzie wyreżyserowana pokora, lekkie zawahanie, opuszczone oczy "pragnąłbym i-poda, ale to tyle pieniędzy... ucieszę się z różańca".
Od bierzmowania dzieli Cię kilka lat, spędzisz je na lekcjach religii i wysłuchasz pierdół o NPRze (idioci), Niemym Krzyku (robi wrażenie), pedalstwie i lesbijstwie (postanowisz się zgodzić z tezami) i szczęśliwie dobijesz do brzegu przyjęcia Ducha Świętego. 
Zawahasz się, czy przyjąć imię Zdzisława (będzie ubaw, hy hy) czy lepiej poprzestać na cieszącej się dobrą opinią wśród tradycjonalistycznych ciotek Faustynie. Faustyna może dać większe profity rodzinne i społeczne, od razu widać, że traktujesz sprawy wiary poważnie.
Teraz czeka Cię parę, paręnaście lat spokoju. Będzie sporo studenckich popijaw i niezobowiązującego bzykanka, raz w roku kolęda (pamiętaj o formie "proszę księdza" i dyplomatycznych odpowiedziach na pytania proboszcza, nie będzie Cię nękał pierniczeniem o zachowywaniu czystości).
W końcu rodzina zacznie naciskać na rytualną popijawę pod ozdobną planszą "Boże, pobłogosław młodą parę", więc odbębnisz nauki przedmałżeńskie (łatwizna, musisz tylko siedzieć cicho, a podczas spotkania w poradni parafialnej odpowiadać wieloznacznymi "mhm") i  zaciągniesz kredyt na śnieżnobiałą suknię ślubną. Potem przysięga i to już wszystko.
Zanim ponownie przekroczysz bramy kościoła jako główny bohater minie, przy dobrych wiatrach, kilkadziesiąt lat. Będą Ci śpiewać o tym, że anielski orszak przyjmie Twoją duszę, a zgromadzone dzieci i wnuki, którym oczywiście przekażesz tradycyjne katolickie wychowanie, opłaczą Twoją śmierć.


Mogą być też inne scenariusze nieomówione w tej notce. Możesz być buddystą albo protestantem. Możesz zostać też katolikiem ortodoksyjnym, chodzić na marsze w obronie życia, przewodzić ruchowi SoliDeo i codziennie z satysfakcją naciskać bolący ząb swojego fundamentalizmu stwierdzając, że jesteś prześladowany przez świeckie otoczenie. To może być niezwykle twórcza i satysfakcjonująca przygoda, bo otaczać będą Cię ludzie o tym samym nastawieniu i wysokim współczynniku misyjności. Będziecie razem jeździć na spływy, chodzić na pielgrzymki i spotkania modlitewne. Dostaniesz od nich wiele wsparcia, a po czterdziestce napiszesz książkę o homoseksualistach w kościele (kościół nasza matka kocha wszystkich, ale aktywni seksualnie pedzie wypierdalać) albo o przygotowaniu do życia w rodzinie, za którą zapłaci Ci MEN.


Zostały już tylko dwa warianty.
Możesz niestety zostać także katolikiem świadomym. Będziesz mieć przesrane. Będziesz mieć przesrane tak bardzo, że bardziej przesrane będzie mieć już tylko polski ateista.
Podczas rozmów towarzyskich będziesz uchodzić za dziwoląga badającego sobie, a fuj!, śluz płodny i odmawiającego stosowania pigułek antykoncepcyjnych. Jeśli będziesz na tyle głupi i dodasz, że szanujesz prawo innych ludzi do podejmowania indywidualnych wyborów w swoim życiu, ale sam czujesz się zobowiązany do wierności Kościołowi, zaczniesz budzić pewien niepokój, bo nikt nie będzie wiedział, o co Ci właściwie chodzi.
Spocisz się z frustracji, kiedy na spotkaniu przedkomunijnym w klasie Twojego dziecka, inni rodzice zaczną dociekać, czy dzieci NAPRAWDĘ muszą nauczyć się aktów wiary i przynosić karteczki z mszy niedzielnej.
Wyjdziesz na staroświeckiego smutasa, kiedy nie roześmiejesz się po wysłuchaniu opowieści, jak to koleżanka poszła do batmana na dzień przed swoim ślubem i podczas spowiedzi zełgała, że nie współżyje z przyszłym panem młodym, haha.
Zaczniesz omijać serwisy newsowe, bo trudno będzie Ci znieść szarganie symbolu Twojej wiary przez polityków różnych opcji politycznych, którzy wykłócają się o obecność krzyża w sali sejmowej zapominając, że dla niektórych ludzi ten krzyż ma wymiar bardzo intymny, duchowy i prywatny, stanowi wielkie zobowiązanie, a nie tylko wielki przywilej.


Dla kolegów z SoliDeo będziesz nie dość koszerny. Zdradziecko kompromisowy, unurzany w relatywizmie i szarościach. Będą nienawidzić Cię bardziej niż Palikota, bo on przynajmniej nie kala posadzki ich kościołów, ty zaś tam przychodzisz jak do siebie, a przecież nie zasługujesz na miano prawdziwego katolika. Nie chcesz zabijać aborcjonistek ani decydować o kształcie świeckiego prawa. Kto Cię więc opłaca, sługusie rozmydlonej moralności?


Katolicy niepraktykujący, okazjonalni bywalcy mszy świętych, usłużni księgowi nowych przybudówek na plebaniach i zawartości tacy, mają Cię za nieszkodliwego kretyna. Poza sytuacjami, kiedy stajesz się, czas powiedzieć to wprost, upierdliwym psujzabawą, którego należy spacyfikować.
Dlaczego nie chcesz brać czynnego udziału w festynach rodzinnych chrzcin obficie oblewanych alkoholem? Czemu nie chcesz pomóc przekonać kuzynki, ateistki, że powinna ochrzcić dziecko, po to by dać mu wybór? Dlaczego nieustannie pierniczysz o obowiązkach, moralności, uczciwości i innych nieżyciowych wartościach?
Z jakiego powodu odmawiasz nazywania sąsiadki, świadka Jehowy, "kociwiarą" i nie śmiejesz się z żartów stryja Włodzimierza, kiedy opowiada o zakazie pedałowania? 
Jakim prawem przebąkujesz, że przesunięcie krzyża do przestrzeni prywatnej posiada wiele racji, a współczesny apostolat chrześcijański to świadczenie swoją postawą i czynem, a nie obwieszanie się symbolami?
Po prostu brakuje Ci poczucia humoru, ot co.




Pewnego dnia obudzisz się uświadamiając sobie, że w Twoim kraju wszechobecnych krzyży i postnych posiłków w szpitalach nie ma miejsca dla świadomych katolików, a religia totemiczna i obrzędowa nie zamierza się wcale posunąć na ławce, aby zrobić Ci miejsce. 
Ateiści wiedzą to od dawna i świadomość tego stanu rzeczy wcale nie zmniejsza ich poczucia upokorzenia i obywatelskiej krzywdy. 
Twojej także nie zmniejszy.
Po bezmiarze Wielkiej Polski Katolickiej płyną szalupy z wykluczonymi ateistami, wykluczonymi buddystami, protestantami i katolikami, wszyscy żeglują po oceanie bylejakości, która może przydarzyć się każdej większościowej opcji światopoglądowej. To, że w naszym kraju jest to akurat bylejakość katolicka wynika z rozmaitych historycznych przypadków, więc umieranie w jej obronie nie ma większej wartości. Jeśli czyta te słowa na przykład Mariusz Błaszczak albo Jarosław Gowin to mogą głębiej rozważyć tę myśl. Choć pewnie złamie im to życie.


Dwa dni temu dostałam mailem to nagranie:









Tak, nastroje antyklerykalne w społeczeństwie wzrastają, choć- z drugiej strony- ten rodzaj ludowego antyklerykalizmu ma przecież swoje silne, historyczne tradycje. I w niczym nie przeszkadza  kultywowaniu rytuału białych kiecek ślubnych, podrabianiu karteczek do spowiedzi i praniu się po gębach, aby obronić obecność krzyża w sali sejmowej.
Jeśli idzie o mnie to uważam za żenujący fakt, iż jedna trzecia parafian czynnie uczestniczących w życiu swojej parafii nie poczuwa się do łożenia na jej utrzymanie. A może ksiądz żywi się szarańczą i miodem oraz Słowem Bożym? 
Istotnie, wytknięcie im tego jest bardzo grubym nietaktem. Proboszcz stanowczo powinien dorabiać nocą na zmywaku, aby odciążyć swoich dwóch tysięcy siedmiuset parafian z ich zobowiązań, które przyjęli dobrowolnie, i które potwierdzają każdorazową obecnością na mszy świętej.
Ten parciany, chamski antyklerykalizm nie jest żadnym osiągnięciem cywilizacyjnym, jest jednym z niezliczonych odbić mechanizmu podłożenia świni sąsiadowi, bo jeździ oplem, a my tylko polonezem.
Czczenie go może oznaczać co najwyżej, że jesteśmy tacy sami.


Teraz będę życzyć Wam wesołych świąt i wesołej chanuki, a także wesołego indyka lub braku choinki. W zależności od tego, co planujecie robić w drugiej połowie grudnia.
Niech się nam szalupy nie zatapiają niezależnie od tego, czy wierzymy w Boże Narodzenie czy tylko w narodzenie. Nie okładajmy też wiosłami załóg innych szalup, mają tak samo przerąbane jak my.