środa, 25 kwietnia 2012

nie bijcie Rusinka!

Postanowiłam włączyć się w najżarliwszą debatę Internetu w ostatnim tygodniu, i nie, nie chodzi o wystawienie pomnika Kaczyńskiemu (Uważam Rze), ani okoliczności zgonu morderstwa małej Madzi. Ponieważ strasznie nudzi mnie ton akademicki (a poza tym inni posługują się nim ładniej, taka prawda) przejdę od razu do rzeczy, bo poprzednia notka była za długa itd.

"Witam
pani Aniu gdyby była możliwość przesłania tego pliku to bardzo poproszę.
pozdrawiam serdecznie
Małgorzata"

Pani Ania:
a) uczy Małgorzatę manier i nie odpowiada, czym oczywiście kręci bicz na plecy swoje, a nie gosine, bo transakcja/umowa/dzieło nie zostaną zrealizowane i to Ania za to beknie (rozważyć: czy zlekceważenie nadawcy, który nie ma pojęcia o przyczynie zlekceważenia, jest świadectwem zinteralizowanego przez adresata bontonu tak/nie);
b) myśli sobie tęsknie "a jak dziadulo siadywał na tym pięknie laubzegą rzeźbionym ganeczku, co to go nasz Jan ciosał, czytając "Ballady i Romanse" wnuczętom, a babka wydawała dyspozycje Maciejowej, aby ptifurki doniosła, ach łza się w oku kręci na dzisiejszą pospolitość i chamstwo".
W zasadzie zabrakło jeszcze paru złożeń zdania i przynajmniej jednego imiesłowu przysłówkowego uprzedniego dodanego dla wytworności, ale tuszę, że czytelnicy wybaczą, jestem po pierwszej kawie dopiero. Tu dodam wbrew deklaracji złożonej w tym miejscu, iż druga połowa pnia mojego drzewa wyrasta z takich oto nostalgicznych, post-szlacheckich żołędzi, więc, powiedzmy, mam podstawy do wzruszeń;
c) odpowiada. W tym także: odpowiada, ponieważ nie czuje, aby jej przestrzeń była zawłaszczana przez Małgorzatę.

Pierwszy wymiar praktyczny sporu między Warszawką a Krakówkiem polega zatem na tym, iż szczupłe grono odbiorców, do którego zalicza się także dr Michał Rusinek, może pozwolić sobie na karne edukowanie pospólstwa, podczas gdy reszta zapieprza w korporacjach i innych tego typu strukturach, gdzie fajfy, ratafie na wisienkach z ziemskiego sadu i hobbystyczna translacja Dzienników Gombrowicza na łacinę nie mają raczej racji bytu. Albowię chleb za coś kupić trzeba i jeszcze obłożyć go smaloszkiem. Ten aspekt jakoś umknął mi w dyskusji rozpętanej przez Internety, a uważam go za fundamentalny.
Edukacja zakłada bowiem istnienie podmiotu edukowanego, co w warunkach zwyczajnej pracy (pisząc "zwyczajna" nie mam na myśli: środowiska akademickiego, korespondencji z wydawcami oraz odpowiedzi na zaproszenia konferencyjne, które to konferencje mamy uświetnić swoją osobą) akurat nie występuje.
I wymiar drugi, również związany z praktyką, o wiele istotniejszy niż pierwszy:

"osiem lat temu poszliśmy do doktora i on powiedzial ze nfz nie zrefódnuje zabiegu wiec my byś my chcięli dopytać czy na serio tak jest ze nie refundóją? Alcia"

Oczywiście mogłabym opowiedzieć Alci o ratafii i ptifurkach, jednak podejrzewam, że Alcia ma to gdzieś, ja zresztą również. Sednem większości aktów komunikacyjnych jest ich funkcja informacyjna, a skupianie się na idiolekcie (i tym, jak bardzo niektórymi z nich gardzimy) zaciemnia tę funkcję znacząco.
Pomijając drobny fakt, iż znika człowieka siedzącego po drugiej stronie monitora oraz jego potrzeby i częstą niemoc ich składnego wyrażenia.
Podsumowując: przynajmniej raz dziennie staję w obliczu konfliktu "rusinkizm czy pomoc" i wybieram to drugie. Mam wrażenie, że większość znanych mi ludzi postępuje podobnie rezygnując z możliwości pouczenia nadawcy w zakresie norm interpunkcyjnych, ortograficznych i grzecznościowych, zamiast tego decydując się po prostu odpowiedzieć jak najrzetelniej, bo: człowiek. Nie jestem pewna, czy to oznacza, że przykładamy w ten sposób rękę do upadku obyczajów językowych, ale z drugiej strony nigdy nie przekonywał mnie Ortega y Gasset ze swoimi pretensjami i użalaniem się nad upadkiem elit, więc mogę być w błędzie. Tu z kolei dochodzimy nieco okrężną drogą do zagadnienia władzy i jej dystrybucji, w czym narzędzia językowe mogą być bardzo pomocne, bowiem nic skuteczniej nie ustawia relacji "petent- urzędnik" niż wskazanie komuś miejsca w szeregu wytknięciem jego nieporadności językowej.
Gdybym chciała w ten sposób pisać z panią Małgorzatą i Alcią to owszem, mogłabym, ale po co? Naturalnie poza udowodnieniem sobie samej, że jestem stuprocentową bucką.

A Rusinka nie bijmy tak czy inaczej, lepiej ukochajmy.

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

lekarze, odwagi! Słów parę o liberalizmie w medycynie

Ponieważ pojawiły się głosy, że Lemingarnia tchnie społeczną depresją, oto krótki katalog dobrych nowin:
- 11 kwietnia do stołecznego zoo przyjechał takin o imieniu Benny. Tak wygląda:














- w najbliższą sobotę temperatura ma sięgnąć 30'C

- Harry Potter pokonał Voldemorta

Możemy przejść do dalszej części notki, będzie jak zawsze.

Disclaimer: lubię lekarzy. Naprawdę bardzo i bez ironii. Ale.



scenka I:

dr Y: bo ja pani powiem prosto, nie żeby panią obrazić, tak dla jasności. Słyszała pani o Lindberghu? Proszę nie brać tego osobiście, ale pani jest jak Lindbergh. Bo co to dobrego komu przyniesie? Po prostu nazizm też zaczynał się od idei i czym się to skończyło? A powiem pani, bo pani jest młoda, w zasadzie jak dziecko przy mnie, że w Polsce był PRL, a teraz mamy rządy katolickie. I jeśli nie będziemy cicho to w końcu nam się dobiorą do dupy.

ja: (wyrozumiałe milczenie, rozumiem wszystko i w ogóle, w drugim zdaniu Godwin, wow, jak dotąd dr Y jest najwyżej w rankingu)

scenka II:

dr Q: teoretycznie podzielam pani założenia, tylko że myślę o Włoszech i Antinorim. No wszystko było dobrze dopóki Antinori nie ogłosił, że sklonował ludzi i że dwie kobiety są w ciąży. Na szczęście nie urodziły, ale jakie to miało skutki? Zaostrzenie ustawy, teraz Włochy mają najgorsze prawo bioetyczne w Europie. I ten liberalizm się skończył. Tak, on się skończył po prostu. Więc jeśli zgłaszamy takie postulaty jak jawność dawstwa i centralne rejestry dawców, czy w ogóle szerzej ustawa, prawda, to miejmy na uwadze, że liberalizm się skończy i że za to zapłacimy.


Zatem ogłoszenia parafialne:

1. aczkolwiek argument o smarkaterii zasadniczo mi pochlebia (dziękuję ci pudrze chanel, cudownie rozpraszasz światło), jestem także niezwykle wdzięczna za krótki apdejt historii najnowszej, to jednak wolałabym dyskutować bez argumentów ad hominem i zapędzania się w ageizm.

2. Antinori Severino. Postać, która wywołała wiele zamieszania wokół swojej osoby ogłaszając w 2002 roku, iż udało jej się wyhodować sklonowany ludzki embrion. Embrion miał być transferowany do macicy anonimowej matki zastępczej, jednakże do porodu nie doszło i nie było komu wysyłać kwiatów na porodówkę.

3. Włochy. Kraj ojczysty Severino Antinoriego. Było tam bardzo wesoło i progresywnie, aż Antinori podzielił się swoim sukcesem o sklonowaniu człowieka i szeregiem pomniejszych sukcesów zapłodnienia kilkudziesięciu matek w wieku 55-60+ w prowadzonej przez niego klinice leczenia niepłodności.
Wtedy kraj mozarelli i Sophii Loren doszedł do przykrej refleksji, że jednak sprawy zaszły nieco za daleko. W konsekwencji rok później przyjęto restrykcyjne prawo bioetyczne, o którym szerzej napisano w tej notce, a także w wielu innych bardziej godnych polecenia źródłach.
Italia przykryła się kirem żałoby, żadnego klonowania i żadnego, nawet malutkiego, zapłodnionka sześćdziesięciolatek. Liberalizm kaputt.
Jednak wtedy potomkowie Petrarki skonstatowali, że wylewając kąpiel wylali wraz z nią dziecko. Ustawa bowiem była tak restrykcyjna, że w efekcie nieetyczna: narażała zdrowie i życie kobiet, dyskryminowała osoby bezpłodne i niepłodne, zwiększyła odsetki poronień i uszkodzeń okołoporodowych, przyczyniła się także do wzrostu aborcji z powodów medycznych.
Na arenę wkroczyli rozżaleni pacjenci, cztery włoskie organizacje pacjenckie i włoscy członkowie Parlamentu Europejskiego, którzy zaczęli silnie lobbować, co zaowocowało serią wyroków włoskiego Trybunału Konstytucyjnego i zaangażowaniem w sprawę Strasburga (Costa, Pavan vs. Italy).
Obecnie, w roku 2012, z restrykcyjnej ustawy włoskiej pozostały: stanowisko krajowego konsultanta, obowiązek akredytacji klinik, wdrożone rekomendacje Dobrej Praktyki Medycznej, rekomendacje etyczne, wdrożone rekomendacje Dobrej Praktyki Laboratoryjnej. Pozostała też refundacja i tak, niestety, zakaz klonowania, chlip.
Jedyne restrykcje, które nadal są w mocy, to zakaz dawstwa gamet i zarodków, natomiast wycofano się z banu na PGD (diagnostykę preimplantacyjną) i mrożenie zarodków.
Jak więc widać bez specjalnego naciągania, w krótkim powyższym zarysie mogliśmy prześledzić zmiany na osi "skrajny liberalizm- skrajny konserwatyzm- pragmatyzm".
Doktorowi Q kraja się z tego powodu serce, cóż, moje się nie kraja. Zwłaszcza, że zakaz dawstwa ma silny lobbing pacjencki i sądzę, że w ciągu paru lat i ten ban zostanie ostatecznie zniesiony.

4. liberalizm oznacza wszelako coś więcej niż "zainkasować należność i spierniczaj". Naprawdę przykro mi z powodu używania słów, po których babcia kazała myć buzię mydłem, mam jednak niejasne wrażenie, że liberalizm w rodzimym wydaniu ma polegać na dalszym utrzymywaniu próżni prawnej w dziedzinie medycyny rozrodu wspomaganego. Czego beneficjentami będą oczywiście lekarze oraz- jak sami lekarze twierdzą- pacjenci. Alternatywą dla próżni prawnej są jeremiady dorosłych ludzi, którzy nadal nie wyzwolili się spod mentalnej okupacji PRLu i żyją w poczuciu, że jeśli pisną głośniej to przyjdzie ksiądz biskup albo zaprzyjaźniony z nim polityk i urządzą nam piekło na ziemi. Zupełnie jakbyśmy teraz żyli w Edenie.

5. liberalizm nie oznacza też zielonego światła na klonowanie ludzi, ekskjuzmi.

6. podobnie jak są rzeczy tak samo złe jak brak liberalizmu. Na przykład liberalizm bez ograniczeń.



A więc mam kolejny disclaimer:

Szanowni doktorzy. Zdaję sobie sprawę, że bezruch legislacyjny jest szeroko ceniony, o czym świadczy na przykład powołanie pierwszego w Polsce komercyjnego banku komórek jajowych, który nie miałby szansy zaistnieć w żadnym innym kraju UE, ponieważ prawo unijne zakazuje handlu gametami i czerpania korzyści z pośrednictwa.
W związku z tym lokalna wykładnia liberalizmu bardzo się części z was opłaca, jest to jasne i zrozumiałe, o wiele lepiej jest wszak zarabiać pieniądze na sprzedaży komórek jajowych niż siedzieć z tego powodu w więzieniu.
Chciałabym Wam jednak przekazać kilka moich uwag:

po pierwsze na pacjenta, którego leczycie, składają się -poza powłoką skórną i wsadem biologicznym- także pewne prawa. Wchodzimy tu na nieprzyjazny teren nauk humanistycznych, mam tego świadomośc, mimo to spróbujmy.
Pacjent ma na przykład prawo do informacji o leczeniu, w tym obszernej informacji o skutkach ubocznych leczenia i statusie terapii (eksperymentalna versus zgodna z EBM).
Dalej: pacjent ma prawo do odmowy poddania się terapii.
Dalej: pacjent ma prawo być chroniony prawem i dzięki temu bezpieczny.
Dalej: pacjent ma prawo do konsultacji psychologicznej przed poddaniem się terapii. Tu wyjaśnienie: psycholog to ta pani w szarej garsonce lub pan w brązowym garniturze, których czasem zatrudnia się w klinice, aby ładniej to wyglądało na stronie www.
Otóż celem pracy tych ludzi nie jest przeszkadzanie w pracy lekarza, a pomoc i wsparcie udzielane pacjentom. Niektórzy lekarze z krajów zgniłego Zachodu nauczyli się doceniać wkład psychologów i doradców pacjenta, ponieważ przeczytali parę badań i doszli do wniosku, że pacjent świadomy i współpracujący z lekarzem to lepszy pacjent, niż pieczarka na krowim nawozie hodowana. W Polsce jesteśmy niestety wciąż przed osiągnięciem tego etapu, tu kłaniam się w pas psychoonkologom i psychologom szpitalnym, wiedzą, o czym mówię.
Skutek uboczny: czasem pacjent po konsultacji z psychologiem zaczyna zadawać różne pytania, których wielu lekarzy nie lubi. Wtedy trzeba na te pytania odpowiadać. To może być problemem. Zwłaszcza dla kogoś, kto nauczył się, że jego status lokalny jest czymś pośrednim między Bogiem Stwórcą, a prezydentem USA.


Po drugie. Oto, jak radzicie sobie z trudnym zadaniem utrzymania rozkroku pomiędzy kompetencjami lekarza i kompetencjami tych wszystkich profesji, których formalnie nie wykonujecie:

głos pierwszy:
"Wysłałam pytanie do Kliniki X i spotkałam się z dużo ostrzejszą odmową niż sądziłam. Nawet nie że prawo albo regulamin tego nie przewiduje, ale że "z długoletniej praktyki wiemy, że jawność nic dobrego przynieść nie może". Trochę mnie zmroziło to poczucie nieomylności, bo niestety z moich lektur wynika coś całkiem odwrotnego. Nie chodzi mi przecież o szukanie drugiego taty dla mojego potencjalnego dziecka, ale o danie mu możliwości dowiedzenia się czegokolwiek, uzupełnienia układanki genetycznej. I wolałabym to wszystko przemyśleć zanim podejdę do pierwszej AID."

głos drugi:
"pojechaliśmy do kliniki Y, zawiozłam całą swoją dokumentację. Lekarz popatrzył i powiedział "nie ma pani szans na ciążę, pani jajniki nie pracują". Potem zawołał mojego męża i powiedział "zona jest bezpłodna. Jeśli planujecie dziecko to trzeba skorzystać z dawczyni komórek". Mój mąż o niczym wcześniej nie wiedział, nie chciałam, aby był obecny przy wizycie, ale nikogo to chyba nie obchodziło. Ledwo wyszliśmy z gabinetu jeszcze w szoku, a przejęła nas miła pani asystentka i powiedziała "wybierzemy wam dawczynię, może być nawet podobna do pani. Możemy zaczynać już w kolejnym cyklu"

głos trzeci:
"mój mąż próbował pytać o dawcę, jaką ma grupę krwi i wykształcenie, no i jak w ogóle do tego podejść, czy mówić rodzinie, czy nie, ale lekarz powiedział "niech pan się nie rozczula, to jest decyzja techniczna, umieścimy plemniki dawcy w macicy pana żony, a co potem- proszę żyć jak zawsze i zapomnieć, ze to dawcy"

głos czwarty:
"w klinice V, gdzie się leczymy, pracuje też psycholożka. Była pierwszą osobą w klinice, która zapytała się nas o to, jak się czujemy z naszą chorobą i decyzją o leczeniu. Dopiero po rozmowie z nią zaczęliśmy z eMkiem rozmawiać- jak on się czuje ze swoją bezpłodnością, czy akceptuje dawstwo, jak on to widzi. Odbyliśmy kilka takich rozmów, nie obeszło się bez łez. Potrzebowaliśmy paru miesięcy, aby to sobie poukładać w głowie i podjąć decyzję o AID. Opowiedzieliśmy potem o tym naszemu lekarzowi, był zdziwiony, że zaprzątamy sobie głowy "bzdetami", jak to ujął"

Jak widać radzicie sobie fantastycznie. Myślę, że Polskie Towarzystwo Psychologiczne powinno poważnie rozważyć nadanie członkostwa honorowego polskim lekarzom pracującym z niepłodnymi parami. Wielu lekarzy ma obfite doświadczenie na polu jawnego dawstwa, choć w Polsce nigdy nie było jawnego dawstwa. Inni mają sporo do powiedzenia o doświadczeniu Wielkiej Brytanii, która od roku 2004 dopuszcza wyłącznie jawne dawstwo gamet, choć nie spotkałam dotąd lekarza kojarzącego bliżej taką instytucję jak National Gamete Donation Trust. Konsternację wywoływała też informacja, że w roku 2011 Wielka Brytania zaspokoiła popyt na dawstwo, bo przekroczyła podaż, w 2010 roku zaś do osiągnięcia tego stanu zabrakło jedynie siedmiu dawców.


Przy okazji: na ESHRE'owskich panelach Psychology and Counseling oraz Ethics and Law nie było polskich nazwisk, choć reprezentacje lekarskie innych krajów były silne.
Ta sama uwaga odnosi się do struktur ESHRE- jak to możliwe? ESHRE jeszcze nie doceniło polskiej myśli medyczno-psychologicznej opierającej się na redukcji kosztów doradczych, skoro każdy szeregowy lekarz potrafi wykonać obowiązki psychologa i psychoterapeuty? Koniecznie należy to zmienić. Europa czeka.


Uwaga trzecia: to, że Wyborcza nie napisała o banku komórek, nie oznacza jeszcze, że informacje można skontrolować i wygrać cokolwiek w loterii na największy konformizm. Żyjemy w dobie Internetu, warto to przypominać.



Uwaga czwarta: w tym roku Boże Narodzenie nie nadeszło dla Frondy wcześniej. Ani dla adonai.nieplodnosc.pl.
Rozmawiamy o klasycznym syndromie oblężonej twierdzy, który w tym przypadku występuje po obu stronach muru.
Chłopcy z krótkimi grzywkami i imponującą muskulaturą boją się, bo zagłada chrześcijańskich wartości, białego katolika biją, a Polska przedmurzem chrystusowej Europy. Dlatego hełm na czerep i do okopów.
Ale nie lepiej jest w szeregach liberalnych nerwicowców. Tu z kolei obowiązuje doktryna "nie ma prawa, ale wszyscy jesteśmy białymi owcami i tego będziemy się oficjalnie trzymać w imię sprawy".
Siedzę właśnie nad spisem polskich klinik i widzę coś innego: na 47 istniejących placówek wykonujących in vitro, do ESHRE raportuje 27. Pozostała dwudziestka znika z rejestru. Jedna z tych nieujętych w raporcie placówek zatrudnia embriologa na godziny i zrobi wszystko, co klient sobie zażyczy. Inna wplątała się w przykrą i niestety głośną sprawę z surogacją. Jeszcze inna mieści się w piwnicy domu prywatnego i przy próbie kontaktu telefonicznego odzywa się sekretarka "jeśli dzwonisz do państwa Kowalskich wybierz 1, jeśli dzwonisz do kliniki leczenia niepłodności wybierz 2".
Dodatkowo wszystkie raportują dobrowolnie, a wyniki raportu nie są przez nikogo weryfikowane, bo przecież nie mamy w Polsce systemu kontroli.
Patrząc na wyniki ujęte w tabeli "cross border patients" (EIM 2009), które dowodzą, że w Polsce prawie nie istnieje turystyka zagraniczna i corocznie leczenie podejmuje ledwie 300 pacjentów z innych krajów, odczuwam zadziwienie: z kontaktów z europejskimi organizacjami pacjenckimi wynika niezbicie, że Polska, obok Ukrainy, Cypru, Słowacji i Czech, stanowi najpopularniejszą destynację medyczną Europy.

Głównie z uwagi na brak ograniczeń w dawstwie komórek jajowych i nasienia, ale też dlatego, bo wiek menopauzalny dla sporej grupy klinik nie jest żadnym ograniczeniem leczenia.
Gdzie więc są te pacjentki w raporcie?
Ach, pewne wyjaśnienie może stanowić adnotacja, że dane do tabeli "cross border patients" przesłało dziewięć klinik na czterdzieści siedem istniejących w Polsce.
To chyba nie jest powód do chwalebnego obwieszczenia, że każdy polski lekarz ma głęboko zinternalizowane myśli Immanuela Kanta? Być może jednak jest to powód, dla którego warto byłoby zacząć mówić wreszcie wprost o pewnych sprawach.

Pisząc te słowa deklaruję się jasno jako adwokatka dawstwa. Zwolenniczka prawa do wyboru pacjenta, osoba przekonana do surogacji niekomercyjnej i obywatelka wspierająca metody wspomaganego rozrodu.
Ale nie, przepraszam bardzo, nie będę deklarowała wiary w uczciwość bez ram prawnych, ani w to, że wszyscy mamy złote serca i oddajemy wdowi grosz na sieroty. Jak również nie napiszę, że nie potrzebujemy legislacji, bo radzimy sobie znakomicie bez niej.
Ponieważ jest to kłamstwem- zupełnie i po prostu.

Moja strona barykady została zbudowana chwilę przedtem, zanim na polskie ulice wyjechały czołgi. Nie jestem na "ty" z Michnikiem, nie siedziałam z nim w jednej celi, nawet go nie znam.
Nie mam długu wobec Kościoła Katolickiego, ponieważ moja wdzięczność mogłaby dotyczyć ewentualnie paru opakowań odżywek dla niemowląt z kościelnych darów.
Nie czuję się obywatelką kondominium niemieckiego, nie uważam, aby Putin miał ręce unurzane w polskiej krwi i wymawiam nazwisko "Churchill" bez czkawki.

W przeciwieństwie do pokolenia, które sprzedawało mi parówki na kartki, naprawdę, całkowicie na serio i bez ściemy czuję się Europejką, poza tym, że Polką.
Nie widzę powodu, dla którego moja generacja miałaby rezygnować z walki o swoje prawa, ponieważ nie spodoba się to ludziom noszącym sutanny, ludziom zasiadającym w Sejmie i kogo tylko czytelnik zażyczy sobie w to miejsce wstawić.
Odkąd Białoszewski napisał "ćśśś" minęło ponad pół wieku, tymczasem Marsjanie wciąż siedzą w rodzimej ścianie, więc trzeba być cicho i lepiej nie domagać się ustanowienia prawa rozrodczego po 25 - słownie, dwudziestu pięciu - latach bezprawia w Polsce, bo "liberalizm się skończy i będziemy płakać".

Zatem znów disclaimer:

Nie będę płakać, kiedy skończy się liberalizm w obecnym kształcie, który pozwala na skupowanie komórek jajowych od dawczyń z ulicy, cztery tysiące za punkcję. Nie wzrusza mnie możliwość ograniczenia swobód polskich pacjentek, które po ukończeniu 45 roku życia będą mieć czerwone światło na metody wspomaganego rozrodu.
Nie uważam, aby zasada "transferujemy trzy zarodki, jeśli klientka sobie życzy: niech statystyki prób ciążowych wyglądają ładnie na naszej stronie" była zasadą, za którą warto umierać. Wręcz przeciwnie, czekam na chwilę, kiedy w Polsce zacznie obowiązywać SET (single embryo transfer) przy jednoczesnym wsparciu mrożenia zarodków, bo tak jest w każdym innym cywilizowanym kraju Europy, dzięki czemu znacząco obniża się ilość poronień, powikłań okołociążowych i spadają koszty opieki neonatologicznej chorych dzieci, gdyż rodzą się dzieci zdrowe.
Refundacja leczenia niepłodności nie jest dla mnie niczyją łaską, należy mi się ona jak psu miska, płacę podatki tak samo jak ludzie płodni i chcę korzystać z systemu świadczeń, który finansuję.
I przede wszystkim uważam za skandal milczenie o tym, że obok klinik rzetelnych i profesjonalnych istnieje spora liczba klinik-krzaków pracujących na przestarzałym sprzęcie, bez spełniania wymogów jakości, obok wytycznych terapeutycznych, ale należy przyjąć postawę buzi w ciup, rączek w małdrzyk, gdyż spadniemy z gałęzi.


Otóż jest pewne, że jeśli dalej sytuacja będzie tak wyglądać to z tej gałęzi nie tylko spadniemy, ale spadając zrobimy duże BUM! Nie dlatego, bo Kościół Katolicki i Tomasz Terlikowski, a dlatego, ponieważ nasz wieczny asekurantyzm w końcu do tego doprowadzi.
No i jeszcze jedna mała kwestia: pomocnie byłoby rozróżnić między "milczymy, bo brak legislacji jest nam na rękę" od "milczymy, bo brak legislacji jest na rękę pacjentom".
Niezależnie od tego, ilu pacjentów dało się przekonać, że żyje w medycznym raju, fakty są takie, że:

- nikt nie kontroluje ilości potomstwa dawców i dawczyń, ponieważ nie prowadzi się centralnej bazy;
- nikt nie rejestruje narodzin dzieci poczętych dzięki metodom wspomaganego rozrodu, przez co nie możemy także badać ich liczby i kondycji zdrowotnej. W tej kwestii zawsze odwołujemy się do badań zagranicznych, które takie rejestry prowadzą. I jakoś nie zdelegalizowano w nich ani metody in vitro, ani innych metod leczenia niepłodności;
- nikt nie sprawdza jakości sprzętu medycznego, jakości wykonywanych procedur ani wykształcenia personelu zatrudnionego w ośrodkach leczenia niepłodności;
- nikt nie weryfikuje wyników leczenia polskich ośrodków, ponieważ nie mają one obowiązku sprawozdawania tych danych i rozliczania się z każdej procedury;
- polityka wobec zamrożonych zarodków zależy od uznania właściciela każdej placówki medycznej. I owszem, jest faktem, że znacząca ilość ośrodków zarodków nie niszczy, ale przykro mi: te, które to robią działają przeciwko całemu środowisku, bo kiedy wreszcie przyjdzie do rozliczenia nikt nie będzie rozliczać klinik indywidualnie. Wszyscy zapłacą za błędy mniejszości;


poprawcie mnie więc jeśli się mylę, ale nie sądzę, aby było to na rękę pacjentom. Jest za to bardzo na rękę lekarzom, również naprotechnologom, bo jadą dokładnie na tym samym wózku. Mogą więc opowiadać do woli o 90%owej skuteczności, za co nikt nie może ich pociągnąć do odpowiedzialności, bo nie ma ani kontroli Ministerstwa Zdrowia, ani dyrektyw, ani certyfikacji.
Tym sposobem dotarliśmy do punktu, w którym kuria może paść w ramiona klinikom leczenia niepłodności, oba środowiska pożywiają się tym samym tortem.
Pacjenci natomiast mogą pozmywać naczynia po deserze.

Jednak tak, to z pewnością legislacja nas zniszczy. Tak samo jak zniszczyła transplantologię, bo przecież o wiele przyjemniej byłoby załatwiać wątroby do przeszczepu na lewo. W końcu to nie prawo reguluje naszą uczciwość, a ten, jak mu tam, wewnętrzny imperatyw.

Mam więc taki postulat, aby - po pierwsze - lekarze pozostali przy leczeniu i oddali poradnictwo psychologiczne ludziom, którzy mają do tego odpowiednie kwalifikacje potwierdzone dyplomem.
Po drugie- aby wzięli poważnie pod rozwagę, że totalitaryzm, o który nieustannie podejrzewają prawicowe partie i środowiska konserwatywne, ma się całkiem nieźle również w ich działce. I wybierają go całkowicie dobrowolnie, ponieważ lęki wciąż są silniejsze od argumentów racjonalnych.
Po trzecie, aby zakonotowali, że główną grupę ich pacjentów stanowią ludzie z mojego pokolenia, których coraz trudniej zastraszać Białoszewskim.
I po czwarte, dopuścili do siebie myśl, że nie ten ptak kala gniazdo, co je kala, lecz ten co o kalaniu mówić nie pozwala.

I jeszcze parę ciepłych słów o obecnym ministrze zdrowia, Bartoszu Arłukowiczu. Teraz będzie ten moment, na który czekają ludzie dobrej woli, czyli obwieszczenie podnoszącej na duchu nowiny: w Polsce nie ma ludzi wykluczonych.
Zaczęli istnieć w maju 2011 roku i przestali pół roku później, kiedy minister ds. osób wykluczonych zwinął się z urzędu, który wraz z nim się rozpłynął w niebycie.
W tak zwanym międzyczasie bardzo trudno było złapać pana ministra i skierować jego uwagę na problemy ludzi niepłodnych, ponieważ zajmował się sumiennym wykonywaniem obowiązków służbowych, które w tym okresie sprowadzały się do- jak usłużnie doniósł mi Facebook- bawienia na Festiwalu Słowian i Wikingów w Szczecinie.
Naprawdę nie sądziłam, że polscy wikingowie są tak strasznie wykluczeni, ale widać są.
W przeciwieństwie do homoseksualistów, beneficjentów zasiłków społecznych, uchodźców i wspomnianych już niepłodnych.

Będę bardzo zaskoczona, jeśli choć jeden z nakreślonych wyżej problemów, o których nawiasem mówiąc minister zdrowia bardzo dobrze wie, zyska jego uwagę, która przełoży się na jakąkolwiek zmianę legislacyjną.
Z takim ministrem wszyscy zastraszeni lekarze mogą spać spokojnie, nic się nie zmieni. Oczywiście do czasu, aż gruchną o ziemię, czego konsekwencją będzie nie tylko przyjęcie rygorystycznej ustawy, ale przede wszystkim bardzo złe prawo, szkodliwe dla ludzi i rodzących się dzieci.
A nam zostanie zafundowane wiele lat czekania na liberalizację prawa, co stało się udziałem Włochów. Prawdopodobnie byłoby to do uniknięcia, gdyby tylko ktoś przytomny na czas zareagował i powstrzymał Antinoriego, wychodząc wcześniej z legislacyjną inicjatywą racjonalnej ustawy- liberalnej, ale również odpowiedzialnej.
Ale to już wiąże się z zasadą odkładania gratyfikacji w czasie, z czym ludzie na ogół mają kłopot.

disclaimer ostatni, ale najważniejszy:

To właściwy moment, aby wrócić do disclaimera pierwszego, a brzmiał on "lubię lekarzy. Naprawdę i bez ironii".
Jeśli ktoś pomyślał, że w niniejszej notce usiłuję obrazić środowisko lekarskie lub przeciwko niemu wystąpić (a takie wrażenie miał na przykład mój mąż, czym swoją drogą srodze mnie rozczarował) to pomyślałam sobie, że dobrze będzie się z tego wytłumaczyć, na wypadek, gdybym jednak przeceniła czytelników tego bloga. Co jest prawdopodobne, skoro zdarzyło mi się to z osobistym mężem.
O leczeniu, również o leczeniu niepłodności, można i należy mówić odpowiedzialnie, bez przemilczeń, za to mając na uwadze skutki długoterminowe i - przede wszystkim - prawa człowieka: pacjenta i jego rodziny. Tylko pod takim stanowiskiem, w moim poczuciu, człowiek uczciwy może się w spokoju ducha i rozumu podpisać.
Wpędzanie debaty w skrajności i wpieranie zaangażowanym stronom, iż ich moralną powinnością jest "w imię sprawy" zamknąć oczy na nadużycia, i skoncentrować się na pozytywach ideologicznych (czy to ideologii konserwatywnej czy liberalnej) jest jednocześnie zgodą na to, aby okupacja infantylizmu trwała dalej.
Mierzi mnie dyskurs, który proponuje Fronda, Nasz Dziennik czy nawet mniej agresywne tytuły prasy katolickiej. Ale to nie oznacza, że wobec tego popieram paradygmat "siedzieć cicho i korzystać tak długo jak się da; nie ruszać fekaliów, bo fetor się rozejdzie".
Wolność rodzi odpowiedzialność, bez odpowiedzialności wolność nie ma sensu.
Jestem głęboko przekonana, że właściwą ścieżką każdej publicznej debaty jest jej otwarcie i dostrzeżenie spektrum zjawisk.
Ta postawa nie tylko nie jest przeciwna lekarzom, ale jest w ich długofalowym interesie: w 2003 roku we Włoszech było wielu uczciwych, etycznych i profesjonalnych ginekologów. Podobnie jest dziś w Polsce. Pracuje tu spora grupa lekarzy (i klinik także), dobrowolnie działających według wytycznych i na rzecz interesu pacjentów.
Włochom jednak wystarczył jeden Antinori, któremu nie przeszkadzano, aby rachunek legislacyjny wraz z odsetkami wystawiono wszystkim- lekarzom uczciwym i nieuczciwym, pacjentom, i całemu społeczeństwu. Tak się bowiem składa, że zasada wspólnego pastwiska zakłada również wspólną za nie odpowiedzialność i jest ona ważniejsza od zasady konkurencyjności sektora prywatnego. Właśnie z tego powodu czarne owce nigdy nie spadają z gałęzi samotnie, a ciągną za sobą resztę stada.


Zatem, panie i panowie, odwagi.