poniedziałek, 8 sierpnia 2011

wielka księga bezeceństw czyli kolonie po polsku

Telefon zadzwonił akurat, gdy usypiałam ziewającego Młodszego.
- mogę zająć pani chwilę? zapiał sopran w słuchawce i nie czekając na odpowiedź wystrzelił pytaniem, jakie książki dałam synowi na kolonię?
- "Pamiętnik niegrzecznego psa", odpowiedziałam niepewnie
- proszę pani, bo pani nie wie co się stało, on powiedział, że kupiła mu pani jakąś "wielką księgę siusiaków" i demoralizuje kolegów...
Kolonijna wychowawczyni mojego syna była bardzo poruszona.
- Czy pani wie, pytała retorycznie, że w tej książce są takie określenia jak bzykać, ciupciać, brandzlować?!

***

Granice mojej percepcji rodzicielskiej poszerzyły się po raz kolejny, tym razem za sprawą rozmówczyni, od której dowiedziałam się, że jest to książka nienadająca się dla dzieci, dyrektorka jest wstrząśnięta, nie spodziewała się czegoś takiego.
Kolonia była wyraźnie dla dzieci z "dobrych domów", co ostatecznie mnie utrwaliło w poglądzie, że porzucenie przeze mnie koncepcji elitaryzmu związane z rezygnacją ze szkolnictwa społecznego było ze wszech miar słuszne i dziesięć razy lepiej bym zrobiła upierając się przy obozie harcerskim.
Monolog trwał już jakieś dwie minuty, kiedy zaczęłam powoli dochodzić do siebie i rejestrować, że oto jestem regularnie opierniczana za brak umiejętnosci wychowawczych i demoralizację własnego dziecka.

Przy okazji uświadomiłam też sobie, że skoro w naszym społeczeństwie istnieje możliwość uczenia dzieci, że Darwin był idiotą (gdyż się w to wierzy), to istnieje także możliwość uczenia dzieci, że pewna część dorosłych ludzi stosuje prezerwatywy celem zapobieżenia ciąży i chorobom przekazywanym drogą płciowym (gdyż się taką koncepcję podziela).
Obie koncepcje mają prawo istnieć, jak długo ich głoszenie nie narusza cudzych granic- realizacja mojego prawa nie naruszała dotąd cudzych granic, ale nie jestem duchem świętym i nie byłam w stanie przewidzieć, że mój syn wywinie numer i zajmie się edukacyjną misją wobec rówieśników.
Nie umiałam wprawdzie oszacować zakresu tej edukacji, bo ze słów wychowawczyni wynikało, że doszło do czegoś pomiędzy zbiorową orgią, a teoretycznymi warsztatami z "Justyny czyli nieszczęść cnoty", jednak jako człowiek z natury łatwowierny przyjęłam, iż wydarzył się kataklizm.
Książki synowi na kolonię nie dałam i nie umiałam powiedzieć, jakim cudem znalazła się w walizce. Ponieważ jednak mamy ze Starym zwyczaj puszczania dzieci wolno po własnym mieszkaniu, to zawsze istnieje szansa, że podejdą do półki z książkami i wezmą, co chcą.

Przerwałam więc rozmówczyni mówiąc, że chciałabym mieć szansę przedstawienia swojego stanowiska, co zaowocowało tym, że przez dobrą minutę mówiłyśmy w stereo, gdyż byłam zagłuszana i nie dopuszczano mnie do głosu.
Kiedy już się to udało, wyjasniłam, że:
- mój syn zabrał książkę bez mojej wiedzy i wbrew naszym ustaleniom;
- kupiłam tę książkę świadomie i zgadzam się z wieloma tezami w niej zawartymi, jest to mój pogląd, ale jest to pogląd, ktorym nie epatuję i oczywiście uznaję różne wrażliwości innych rodziców. Właśnie dlatego jest to nasza książka domowa (wygłaszając ten stand pot perlisty wystąpił mi na czoło. Jeśli czytelnik sądzi, że to prosto powiedzieć "a ja, kurna, uważam, że siusiaki są w porzo" to informuję, że w warunkach polskich cholernie nieprosto);
- chcialabym poznać cel naszej rozmowy oraz dowiedzieć się, co mogłabym w tej sprawie zrobić konstruktywnego.

W odpowiedzi usłyszałam, że trzeba samemu pakować dziecko i kontrolować zawartość walizki.
Ponadto moja rozmówczyni nie rozumie, że chcę wychowywać swojego syna w kulcie dla rozpasania seksualnego.
Celem naszej rozmowy jest uświadomienie mi, że pozostałe dzieci zostały nieodwracalnie zepsute treściami tej ksiązki i porobiły sobie z niej nawet notatki (oborzeborze!). Awantura jest wielka, to pani dyrektor będzie teraz oskarżana przez innych rodziców, a nie ja.
I co ona ma im wówczas powiedzieć?!
Dodam, że do końca kolonii zostały trzy dni i doprawdy nie wiem, dlaczego sprawa pękła dopiero dziś- albo dzieci się tajniaczyły, albo nie wiem co, zresztą to nie moja sprawa.
I właśnie to ostatnie próbowałam wyjaśnić pani dyrektor: to nie moja sprawa, co ona z tym teraz zrobi. Jest mi przykro, że mój syn złamał naszą umowę, oczywiście porozmawiam z nim, ale są to sprawy naszej rodziny i nie będą omawiane publicznie, ani z nią przez telefon.
Nie mam pomysłu, co mogłabym zrobić z odległości 300 km z faktem, że dzieci zrobiły notatki.
Nie mam pomysłu, co pani dyrektor ma odpowiedzieć innym rodzicom.
Oczekiwanie, że się pokajam i przeproszę było wyrażone bardzo wprost, niestety pozostałam na nie głucha.

Odłożyłam słuchawkę. Wprawdzie potraktowano mnie jak gówniarę objeżdżając z góry na dół z powodu oskarżeń, których prawo do stawiania przez dyrektora kolonii nie jest dla mnie jasne, jednak gdzieś na dnie totalnego zdołowania majaczyło mi, że:

- dziesięciolatki mają prawo zachować się gówniarsko;

- mam prawo wychowywać swoje dzieci w poszanowaniu dla zasad, które są dla mojej rodziny ważne, nawet jeśli te zasady nie są ważne dla innych rodzin;

- nie muszę się tłumaczyć z tego, dlaczego słowo "prezerwatywa" mnie nie bulwersuje i uważam za stosowne podzielić się wiedzą o tym (przykrawaną do rozumienia dziesięciolatka) ze swoim synem. I odkrycie: zdarzają się dorośli ludzie oczekujący ode mnie, że się jednak wytlumaczę i przeproszę;

- łatwiej jest uczyć swoje dziecko, że o koleżance mówimy per suczka bądź świnka niż podzielić się z nim podejrzeniem, że bóg nie istnieje, a narządy płciowe są takimi samymi częściami ciała jak każde inne.


Zadzwoniłam do syna, ale niestety! Dzieci miały wyznaczoną jedną godzinę dziennie do kontaktów z rodzicami i ta godzina minęła. Musiałam więc czekać cały dzień, aby usłyszeć wersję małego grzesznika.
W tym czasie przypomniałam sobie, że Wielka Księga Siusiaków zabrana na wczasy z babcią po prostu została w tylnej kieszeni walizki, bo jej nie wypakowałam. Zapomniałam tam zajrzeć.
Wyglądało więc na to, że sama pchnęłam mojego syna w szpony obsceny i grzechu narażając niewinne duszyczki pozostałych kolonistów.
Następnego dnia zapoznałam się z opowieścią syna:

Otóż gówniarzyk zaproponował czterem kolegom napisanie listu do autora. Istotnie, w książce jest prośba skierowana do czytelników, która brzmi "jeśli znacie jakieś określenia siusiaków, których nie ma w tej książce, a których używacie, piszcie do mnie śmiało" i tu podany mail. Pod tym cała lista nazewnictwa od siusiaka począwszy przez wacki, cześki itd.
Panowie wymyślili więc twórczo, że podadzą mu swoje określenia, których spis w pocie czoła umieścili na karteczce. Sprawa się wydała, pięciu chłopców wezwano na dywanik i przeprowadzono dochodzenie.
Mój syn został poinformowany w obecności kolegów, że jest niedopuszczalne, żeby miał taką książkę, że to książka nie dla niego, że jego mama popełniła błąd, bo tak sie nie wychowuje dzieci, że książka jest obrzydliwa i wulgarna. Że Starszy złamał prawo innych rodziców do wychowywania dzieci tak, jak uważają za stosowne, a edukacja seksualna jest tematem bardzo delikatnym i nie należy o nim rozmawiać.
"Próbowałem powiedzieć, mamo, że ta książka znalazła się w mojej walizce przez przypadek i wcale mi jej na kolonię nie dałaś, ale pani powiedziała, że nie wolno mi nic mówić i mam słuchać".
Za karę pięciu winowajców nie poszło na basen.

Pomyślałam z czułością o smarkatej druhnie mojego syna, która maluje oczy dookoła czarną kreską, ma pięć kolczyków i czyta fatalną literaturę, a jednak jestem dziwnie pewna, że poradziłaby sobie z tą sytuacją o niebo lepiej niż pani wychowawczyni, nauczycielka szkolna, lat 50.

Parę dni temu Starszy wrócił.
W ręce trafił mi corpus delicti: kartka, na której pięciu 10latków spisało swoje określenia dotyczące męskich narządów płciowych. Ze względu na drastyczność użytych terminów zrobię teraz odpowiedni odstęp, aby osoby o co większej wrażliwości słownej mogły w tej chwili przerwać lekturę.
Na kartce znajdowało się sześć okresleń:



















psipsiak
pitek
pitulinek
frendzlasty
pociągaj
kutapas


***
A oto, jak doszło do tej dramatycznej sytuacji seksualnego rozpasania i dni Sodomy. Po spisaniu rzeczonych bezeceństw, kartka przypadkowo wypadła z notesu kolegi Kuby i spłynęła wprost (jak w dobrej sensacji) pod nogi wychowawczyni.
Rada kolonijna w osobie wychowawczyni i dyrektorki nakazała im opowiedzieć, czemu wypisali te "świństwa".
- bo w książce tak napisali, odparł mój syn
- w jakiej książce?! spytała pani wychowawczyni
- no w Wielkiej Księdze Siusiaków
Tu mój syn wyjaśnił, że książkę dostał od rodziców w czerwcu. Wychowawczyni  wyraziła niedowierzanie, że istnieje w ogóle jakakolwiek książka o siusiakach. Gdyż nikt ksiązek o wulgaryzmach nie pisze, a tym bardziej nie daje ich dzieciom.
- to ja przyniosę i pokażę, zaoferował się usłużnie Starszy.


Tym sposobem również wychowawczyni dostała szansę poszerzenia granic swojej percepcji. Wczytywała się w książkę, a jej oburzenie rosło proporcjonalnie do ilości adrenaliny produkowanej przez gruczoły dokrewne. Niespodzianka, pani pedagog, ludzie piszą nie tylko książki o siusiakach, ale nawet o cipkach. I aborcji. Dla dzieci.
Starszy zapierał się, że edukacji globalnej nie było, gdyż macierz kazała książkę zachować dla siebie, więc zachował. Ale spisanie nazw siusiaka? To insza inszość, korespondencja z autorami jest bardzo wskazana, rodzice zawsze ją popierali, a tu nadarzyła się okazja podbicia towarzyskiego statusu kolonisty, więc skorzystał.
Starszy jest dzieckiem, które bardzo dba o niewychylanie się i brak obciachu, a zapytane o profesję rodziców odpowiada bez drgnienia powieki "matka jest kucharką zawodową, a ojciec gazeciarzem".
Przyciśnięty przez Starego, dlaczego wciska taki kit, odparł "a co mam mówić? Skąd mam wiedzieć, jaki ludzie mają pogląd na in vitro i politykę?".
Jednym słowem wyglądało na to, że cała afera rozegrała się o kutapasa i pitulka. To właśnie nimi mój syn zdewastował wrażliwą psychikę kolegów, którzy wprawdzie nie wahali się oglądać Różowych Majteczek o 23.30 (każdy pokój na Koloniach Dla Dzieci z Dobrych Domów posiadał telewizor z kablówką), ale wiedza o erekcji i nocnych polucjach mogła ich nieodwołalnie zepsuć.

***

Czytając spis nie mogłam się powstrzymać przed zaskoczeniem graniczącym z -jednak!- pewną dozą rozczarowania (choć to bardzo niepedagogiczne, wiem) i powiedziałam:
- synu, no nie ukrywam, spodziewałam się tu większych wulgaryzmów
Starszy wzruszył ramionami i odparł:
- wszystkie wulgaryzmy już wypisano w tej ksiązce, to co niby mieliśmy jeszcze wymyślić?

***

Teraz powinnam chyba wysłać maila do autora i opisać mu tę historię. Nie wiem tylko, naprawdę nie wiem, jak po angielsku będzie "psipsiak"

***

Pytana w Sztokholmie o program profilaktyki niepłodności, jaki wdrożyła Polska, wiłam się jak Piekarski na mękach:
- eee.. bo ty nie rozumiesz, w Polsce jest jakby trochę inaczej, wyjaśniałam reprezentantce Izraela, wprowadzenie dystrybutorów z kondomami jest naprawdę niemożliwe.
- ale dlaczego, dopytywała Ofra, to jak edukujecie dzieci seksualnie bez ruszenia tematu prezerwatyw?

Droga Ofro, obawiam się, że skoro dziesięciolatki nie mają prawa mieć siusiaka, nie mówiąc o frendzlastym czy wacku, dojście do tematu lateksowego ubranka na rzeczony jest tym bardziej nierealne.
Zresztą to przecież nieważne, grunt to wychować dzieci na prawdziwych Polaków, którzy w chwili próby założą powstańczy hełm i pójdą pod grad kul, aby oddać życie za Ojczyznę.
I żaden kondom im w tym nie przeszkodzi, tak nam dopomóż rzęsistku i nastoletnia ciążo!