czwartek, 20 stycznia 2011

błogosławieni dobrzy i apolityczni

Niedawna wizyta znajomych uświadomiła mi, że żyjemy w kraju zniewolonym poddaństwem, a Moskali można co najwyżej najeżdżać podczas dymitriad. Kiedy zaś przyjdzie co do czego pamiętaj, Polaku, że ta wilgoć na twej twarzy to plwocina. Dlatego knutem go, knutem.
Z drugiej strony rządzi nami Komoruski, a nieprzebrane zasoby polskiego gazu łupkowego czynią z nas potecjalny kolejny Kuwejt. Co tam kolejny. Przerastamy Kuwejt o głowę, a USA wkrótce będą kolejną polską ekonomiczną kolonią. Jak Madagaskar.
Poza tym zaś jest naprawdę źle, potęguje się korupcja, zanika życzliwość międzyludzka. Czas myśleć o emigracji, tylko dokąd, skoro w Irlandii ciągle pada, a Norwedzy to faszyści?

Teraz, kiedyśmy się już pokrzepili legendą o sławie i chwale, chciałam donieść, że w Polsce nadal mieszka mniejszość ludzi robiących swoje mimo zewnętrznych zawirowań wokół raportu MAK i rozstrzygania, co to znaczy być prawdziwym Polakiem.

18.01 zakończono konkurs na najlepszy projekt e-wolontariatu. Pierwsze miejsce zajął Jarosław Lipszyc et consortes z fundacji Nowoczesna Polska z projektem "uwolnić podręczniki" i "uwolnić ksiązki".
Miejsca drugie zajęli ex aequo: Grupa Edukatorów Seksualnych PONTON z projektem poradnictwa wirtualnego, Stowarzyszenie na rzecz leczenia niepłodności i wspierania adopcji Nasz Bocian z projektem wirtualnej linii pomocy "eks pacjenci dla pacjentów" i fundacja dawca.pl z projektem e-learningowym.
A piszę to dlatego, żeby w chwilach utraty wiary w sens posiadania polskiego obywatelstwa pamiętać, że istnieją wszelako ludzie, którzy wbrew dziadowskiemu rządowi, GMO, zabójczym szczepionkom  i wyzwolonym mediom walczącym ze zuem, usiłują na skalę lokalną wydobywać wspólnymi siłami różne obszary życia z gówna.

Teraz zaś nastąpi szereg prawd oczywistych, które proszę afirmować za każdym razem, kiedy odbywa się sejmowa debata, której mamy pecha słuchać:

- wskaźnik analfabetyzmu w Polsce wynosi mniej niż 1 procent (w roku 1923 wynosił 33,1 procent);
- średnia bezrobocia wynosi ok. 10 procent w skali całego kraju (pik po fatalnych latach dziewięćdziesiątych przypadł na maj 2002, kiedy to stopa bezrobocia wyniosła 19,5 procent);
- według badania Philip Index z 2010 roku dwie trzecie Polaków uważa się za "zadowolonych z życia" oraz- tak, tak- 48 procent Polaków jest usatysfakcjonowanych wynagrodzeniem za swoją pracę. Najbardziej wstrząsające zachowałam na koniec: otóż wyniki tych badań sytuują nas na pierwszym miejscu w Europie jeśli idzie o subiektywą ocenę szczęścia i satysfakcji. Porównaj z Frondą.pl.

A teraz oczywistości w skali mikro, która dostarcza prawdopodobnie najwięcej radości na co dzień:

- wprowadzono zakaz palenia tytoniu w knajpach;
- sejm przegłosował ustawę kwotową;
- wprowadzono nakaz sprzątania po srających czworonogach (malkontentom chcę powiedzieć, że w tym przypadku wprawdzie prawo wyprzedza mentalność, ale wszystko przed nami. Na warszawskim Ursynowie spacer z psem bez okołofekalnych utensyliów zaczął być postrzegany jako sąsiedzki obciach);
- przegłosowano ustawę o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie;

Nie wiem, czy to są najważniejsze dokonania ostatnich lat, ale przypominam sobie o nich ilekroć patrzę w okno i myślę "a może by tak wszystko pierdolnąć i wynieść się w Bieszczady?".
I wtedy powoli ten gruziołek w gardle mi puszcza.
To oznacza też, że pomimo spisków, całkowitego uzależnienia od Rosji, dziadowskiego premiera (wiem, już raz użyłam tego przymiotnika, ale tak go lubię, że użyję jeszcze niejeden raz) i ogólnej degrengolady cywilizacji śmierci, idziemy jednak jako społeczeństwo- niemogliwe- do przodu. I wcale nie jest gorzej.
To znaczy oczywiście jest, bo, prawda, promocja homoseksualizmu, liberalizm i krzywda życia poczętego, ale jednak bez smrodu w restauracji i bez zafajdanych stolików. Za to z działającymi społecznie edukatorami społecznymi, uwolnionymi podręcznikami i propagowaniem idei dawstwa organów.

Drodzy Liberałowie, feminiści, lewacy, ateiści, katolicy i freaki płci obojga, pamiętajcie o tym, proszę, kiedy następny raz usłyszycie przemawiającego Joachima Brudzińskiego. Wtedy spokojnie dopijcie co tam pijecie i patrząc przez okno pomyślcie łagodnie "sikory dzwonią, będzie piękne lato".

wtorek, 11 stycznia 2011

cd do wychowania seksualnego

miałam dopisać w komentarzach, ale niechta.
Otóż na fali szkolnego zgorszenia bezbożnością naszych dziatek i tak dalej, podjęłam ze Starszym trudny temat tak zwanego nazewnictwa i dowiedziałam się, ze najwulgarniejszym słowem na określenie zwisu męskiego jest obecnie na szkolnej giełdzie ubikacyjnej (poprawna wokalizacja nie przeszła Starszemu przez usta):

s.i.u.s.i.a.k

a ostatecznym zgrozum i horrendum jest:

p.e.n.i.s

Zapytałam więc ze szczerym zdziwieniem "dziecko, to jak wy te penisy między sobą nazywacie, skoro siusiak to taka językowa ohyda?".
"normalnie- wzruszyło ramionami Starsze- fiuty i kutasy"



dedykuję blondynce z loczkami i ciałkiem walczącej o Niewinność, szkoda, że nie przeczyta

poniedziałek, 10 stycznia 2011

jeśli nie Gowin to nic

Notka otwiera nowy cykl zatytułowany "bohater intelektualnego Renesansu".
Będzie mało o Ronsardzie i Kochanowskim, za to dużo o polskich tuzach intelektualnej interdyscyplinarności. Taki to i zanalizuje politykę wewnętrzną Abchazji, i rozrysuje naprędce prognozy pogodowe dla białostockiego, na pikowaniu sałaty też się zna. A we wszystkim jest cholernie dobry, używa wielu słów ze słownika Kopalińskiego i wewogle.
Cykl zainauguruje Tomasz Teluk.

Pytasz się pewnie w duchu, Drogi Czytelniku, WTF jest Tomasz Teluk?! Ja Ci przeto powiem. Bardzo uznana postać z pięknym dorobkiem. Gdzie on nie był. Czego nie widział, nie opisał i papiórkiem nie przypieczętował (a własnie: TT ma liczne papiórki, trzeba to całkowicie serio podkreślić).
Tomasz Teluk podobnie jak wiele jego sióstr i braci w światopoglądzie uwierzył, ze ma dar i misję. Dar kompetencji w każdej dziedzinie i misję przybliżenia tego stanu rzeczy szerokim masom.
Teoretycznie polami działania Tomasza Teluka są "technologie, polityka i ekonomia", ale nie dajcie się zwieść:  na blogu Tomasza Teluka doinformujecie się, że autor świetnie się też zna na antychrześcijańskim kontekście sympozjów klimatycznych i kulisach zapłodnienia in vitro we Włoszech.
W tym drugim temacie pan Tomasz dobrze się orientuje, bo przeczytał książkę księdza Katolo i ona wyjaśniła mu wszystko.
 Oto, z czego się zwierza czytelnikom Tomasz Teluk:



Doświadczyłem tego osobiście. Po trzech latach starania się o dziecko niemal podczas każdej wizyty u lekarza moja żona była zachęcana do in vitro. Po wielu rozterkach, a przede wszystkim po zapoznaniu się z moralnymi konsekwencjami tego typu zabiegów, zdecydowanie odmówiliśmy. Ufność Panu Bogu okazała się najlepszą metodą: jeszcze tego samego tygodnia okazało się, że będziemy mieli dziecko.

Aha. Czyli Syndrom Praktyka: wiem, co mówię, gdyż jestem/byłem w środku niepłodnościowej pralki i przemawiam do was z wnętrza bębna. Zanalizujmy po kolei.
Sytuacja wyjściowa: w stadle Tomasza Teluka działo się źle. Ale nie aż tak dramatycznie, aby problem niepłodności mógł stać się wspólny. Nie. Są pewne oczywistości, ale bywają też oczywistości oczywiste:

1. mężczyzna jest zawsze jurny niczym buhajek od Zawiślaków;
2. mężczyzna mógłby spłodzić i dziewięć tuzinów krzepkich jak rzepy chłopiąt. Musiałby w tym celu jeno zniewolić dziewki czeladne, ale co to za problem, psiajucha!
3. Kobita sama chodzi do lekarza od babskich spraw, co to są tam na dole, a hrabia Fredro piczą je zwał;

Jako się rzekło żona Tomasza Teluka miała pewien problem, Tomasz Teluk- chwalić Pana!- najwyraźniej nie. Na wizyty chodziła żona, ale decyzję podejmowaliśmy wspólnie. Ciekawe. I po tych trzech latach leczenia i licznych wizytach u lekarza związanych zapewne z jakąś terapią i podstawowymi zabiegami w rodzaju histerosalpingografii czy laparoskopii, żona pana Teluka jeszcze w tym samym tygodniu zaszła w ciążę, co nastąpiło za sprawą uzdrawiającego zaufania Panu Bogu, czy dobrze zrozumiałam?
Jeśli mnie matematyczne umiejętności nie zawodzą to trzy lata przemnożone przez 52 tygodnie w roku dają nam łącznie sto pięćdziesiąt sześć tygodni egzystencji z invitrowym mieczem Damoklesa nad szyją, a mimo to "ten tydzień" w ontologii Tomasza Teluka okazał się być jednak nieprzypadkowy, znaczący i dowodnie związany z ingerencją sił wyższych.

Ta droga dowodzenia bywa nazywana przez niektórych "narodzinami dowodu anegdotycznego".
Karol miał zapalenie płuc. Karol przez dziesięć dni łykał doksycyklinę. Karol lepił ofiarnicze figurki bóstw ze sklarowanego masła, aby zaskarbić sobie przychylność Wisznu.
Karol wyzdrowiał, Wisznu nie zawiódł.
Proszę nie odczytywać tych słów jako kpiny z wiary we wstawiennictwo istot wyższych, jednak konsternuje mnie potężnie fakt, iż człowiek ze stopniem, było nie było, naukowym jest zdolny do podobnego dowodzeniowego pierdololo utrzymanego w tonie poważnym niczym krawat Tadeusza Mazowieckiego.
Zatem nawet nie można liczyć na to, że to miał być żart.
Tomasz Teluk mówi dalej:
Dane zebrane w raporcie Ministerstwa Zdrowia Republiki Włoskiej nie pozostawiają złudzeń: in vitro to hurtowa aborcja. Podczas gdy w wyniku aborcji niszczony jest jeden zarodek, w in vitro uśmierca się jednorazowo kilkanaście embrionów.

Zacznijmy od tego, że każdy ma prawo do życia, nawet puste jajo płodowe i zarodek z letalną translokacją chromosomów, który nie dotrze w swoim rozwoju do zagnieżdżenia się w macicy.

Wariant włoski, który pan Tomasz Teluk nam zarutko omówi powołując się na znawcę tematu, księdza Katolo, zakłada akurat zapładnianie maksymalnie trzech komórek jajowych i jednorazowy transfer wszystkich uzyskanych embrionów.
Zwróćmy jednak uwagę na konstrukcję wypowiedzi: hurtowa aborcja, niszczenie, uśmiercanie. Tyle gipiury i koronki tylko po to, aby finalnie okazało się, że barchanowych desusów nic nie uszlachetni, bo albo się rozumie dane i poprawnie operuje liczbami, albo się tego nie potrafi.
Idźmy dalej, będzie dużo cyferek:
Z oficjalnych włoskich danych wynika, że w 2005 r. liczba embrionów przeniesionych do narządów rodnych kobiet wyniosła 58 869, co dało zaledwie 3385 urodzeń. Oznacza to, że dla uzyskania jednego poczęcia uśmiercono 17 innych zarodków.
Z kolei w 2007 r. z 71 785 zarodków urodziło się 6486 dzieci. Zanotowano 1552 poronienia, 135 ciąż pozamacicznych, 34 dzieci urodziło się martwych, a 67 kobiet poddało się aborcji na życzenie. Ponadto 30 proc. embrionów uśmiercono w wyniku rozmrażania. W 2005 r. na skutek rozmrażania obumarło 5349 embrionów. Tylko 1 na 21,4 embrionów uzyskiwanych z rozmrażania ma szanse przeżycia.
Według ks. prof. Artura Katolo, autora książki „Contra in vitro”, praktyka pokazała, że rozwiązania prawne nie przyczyniły się do zmniejszenia śmiertelności poczętych metodą in vitro. Najbardziej szokujące jest to, że część matek „rozmyśliła się” i usunęła ciążę po udanym zabiegu sztucznego zapłodnienia.

Po mojemu, jak mawiał pan Władysław z Klanu, jeśli zacytowane dane cokolwiek pokazały to to, że w podanych latach we Włoszech skuteczność technik rozrodu wspomaganego bardzo się obniżyła w stosunku do reszty Europy, dlaczego?
Tego jednak Tomasz Teluk już nam nie zdradza, być może tego nie wie, ale tak się składa, że ja wiem i nie jestem przesadnie dyskretna, a poza tym lubię czytać również innych autorów poza ksiedzem Katolo.
Tak, we Włoszech zdarzyła się bardzo zabawna rzecz.
Otóż w 2004 roku parlament włoski przyjął przepis nr 40/2004 wprowadzający restrykcyjne zasady technik rozrodu wspomaganego.
Podobne restrykcje wprowadziły w owym czasie także Niemcy i Austria.
Kompromisowa fiesta trwała sześć lat, w roku 2010, w kwietniu,  Europejski Trybunał Praw Człowieka orzekł na rzecz dwóch austriackich par stwierdzając, że przepisy prawne w Austrii w zakresie leczenia niepłodności łamią artykuł ósmy Europejskiej Deklaracji Praw Człowieka.
Trzy miesiące później, w lipcu 2010, niemiecki Sąd Federalny uchylił zakaz wykonywania PGD (obowiązywał od 1991 roku), we Włoszech zaś prawo rozrodcze zostało poddane licznym modyfikacjom na mocy orzeczeń  włoskiego Sądu Konstytucyjnego.

Jednym słowem Tomasz Teluk opowiada nam historię krótkiego życia bubla prawnego, jakim była włoska ustawa, niestety ta informacja się w jego tekście nie pojawia, za to sam autor łączy ze sobą (za księdzem Katolo, jeśli to może go usprawiedliwić w jakimś stopniu) przeróżne czasy, dane i interpretacje wprowadzając czytelników w błąd.
Ponieważ każdy ma czasem ochotę na zorganizowanie małego, wewnętrznego tabloidu, to konsekwencje włoskiego prawodawstwa z roku 2004 omówię na przykładzie modelowej pary Giny i Mizia.

Załóżmy, że Gina i Mizio starali się o dziecko przez pięć lat, Mizio jest nosicielem zrównoważonej translokacji chromosomalnej, ktora powoduje, że mają jedynie 10% szans na urodzenie zdrowego dziecka.
90% poczętych przez nich dzieci będzie chore, a ciąże zostaną poronione prawdopodobnie jeszcze w pierwszym trymestrze.
Dodatkowo Gina ma zaawansowaną endometriozę, więc naturalne poczęcie nie jest możliwe, za to dzięki chorobie Giny dostają kwit na refundację i mogą w ogóle do programu podejść.
Niestety nie mogą przeprowadzić już PGD, gdyż od 2004 roku jest we Włoszech zakazana.


Jedną z najważniejszych zmian we włoskim prawie rozrodczym wprowadzoną w 2004 roku był całkowity zakaz stosowania genetycznej diagnostyki preimplantacyjnej PGD.
Zakazano nie tylko wykonywania samego skanu genetycznego, ale wprowadzono przepis, który skreślał z listy oczekujących pary, u których wskazaniem do zabiegu in vitro była choroba genetyczna lub zakaźna (m.in. pary, gdzie mężczyzna był nosicielem wirusa HIV lub żółtaczki typu B).
Oznaczało to, że ludzie teoretycznie płodni, chcący mieć potomstwo biologiczne, ale będący nosicielami wad genetycznych, musieli albo pogodzić się z próbowaniem aż do skutku, czyli licznymi poronieniami/ rodzeniem dzieci chorych, albo też skorzystać z turystyki rozrodczej do krajów ościennych.

Gina poddana została procedurze in vitro na protokole długim, w wyniku którego jej organizm wyprodukował dwanaście komórek jajowych.
Ponieważ nie można było zamrozić zarodków, lekarz Giny wybrał maksymalną dozwoloną prawnie ilosć oocytów: trzy, zapłodnił je nasieniem męża Giny a pozostałych dziewięć komórek jajowych wyrzucono.
Z trzech komórek zapłodniła się tylko jedna, niestety nie można było zbadać jej jakości. Zarodek został transferowany Ginie, pojawiła się ciąża biochemiczna czyli na wczesnym etapie organizm Giny odrzucił wadliwy zarodek.

Nikt nie czyni sekretu z faktu, że naturalnemu rozmnażaniu człowieka towarzyszy wysoki procent odrzutów zarodkowych, więc statystycznie za każdym urodzonym homo sapiens stoją trzy do dziesięciu (w zalezności od zdrowia rodziców, przede wszystkim matki) "siostry i bracia" odrzuceni na wczesnym etapie rozwoju przez organizm żywicielki.
Dla niektórych jest to bardzo smutne, możemy zapalić nawet świeczkę, proszę bardzo, niemniej tak wygląda sytuacja rozrodu gatunku ludzkiego i to się nie zmieni.
Zatem ograniczenie zapłodnienia do 1-3 komórek jajowych jest działaniem alogicznym i nieefektywnym w stosunku do schematu działania przyjętego przez samą naturę. Ciąż będzie mniej, poronień będzie więcej.
Za to zakaz tworzenia nadliczbowych zarodków bardzo ładnie wygląda na papierze sygnowanym podpisem naczelnych krajowych moralistów, zgadzam się.
Na wypadek, gdyby powyższa aluzja była jednak nieczytelna to mam na myśli pana, panie Jarku Gowinie.
Jeśli dołożymy do tego zakaz badań preimplantacyjnych prawdopodobnie wzrośnie nam odsetek ciąż wadliwych. A jeśli do tego dodamy nakaz transferowania wszystkich uzyskanych zarodków (a więc promocję transferów podwójnych i potrójnych) to podwyższą się nam także statystyki powikłań okołociążowych, gdyż każda ciąża niepojedyncza zalicza się do ciąży wysokiego ryzyka.
Aby uzyskać obraz całości należy jeszcze powiedzieć, że w interesie par niepłodnych leży transferowanie jak najmniejszej ilości embrionów, gdyż osoby niepłodne, z naciskiem na niepłodność czynnika żeńskiego i ograniczenia anatomiczne, mogą mieć  większe trudności z donoszeniem ciąży do 36 tygodnia niż kobiety bez ograniczenia płodności.
To oznacza, że im mniejsze obciążenie dla organizmu kobiety tym większa szansa na donoszoną ciążę zakończoną porodem żywego dziecka.

Drugą istotną zmianą, którą wprowadzono we Włoszech w 2004 roku był zakaz mrożenia embrionów. Niezależnie od ilości uzyskanych oocytów można było zapłodnić maksymalnie trzy komórki, co precyzował artykuł 14 wspomnianej ustawy.
W raporcie sporządzonym przez włoskie Ministerstwo Zdrowia oszacowano, że w latach 2004-2007 nastąpił wzrost mnogich transferów do 80%. Ksiądz Katolo nie uznał tej informacji najwyraźniej za interesującą dla czytelników, bo jej nie podaje.
Dookreślmy: ośmiu parom na dziesięć podawano co najmniej dwa zarodki, zwiększając tym samym ryzyko poronienia, powikłania okołociążowego i śmiertelności okołporodowej, gdyż prawo zakazywało zamrożenia drugiego i trzeciego zarodka.

Nadliczbowe oocyty natomiast po prostu wyrzucano, gdyż trzecią istotną zmianą było wprowadzenie zakazu dawstwa oocytów i spermy. Od tej pory wszystkie pary, które nie produkowały własnych gamet (w wyniku przekroczenia wieku produkcyjnego, ale też z powodu uszkodzeń anatomicznych, powikłań chorobowych lub przedwczesnej menopauzy) straciły prawo do starania się o dziecko metodą in vitro.

Jak już wiemy, zmienione włoskie prawo od 2004 zakazywało całkowicie mrożenia embrionów. Może więc nieco dziwić informacja Tomasza Teluka:
Ponadto 30 proc. embrionów uśmiercono w wyniku rozmrażania. W 2005 r. na skutek rozmrażania obumarło 5349 embrionów. Tylko 1 na 21,4 embrionów uzyskiwanych z rozmrażania ma szanse przeżycia
Jednak to proste: wprawdzie od 2004 roku we Włoszech nie mrożono już zarodków, ale wciąż istniały zarodki zamrożone przed rokiem 2004 przy użyciu techniki slow freezing.
Współczesne badania wskazują, ze technika slow freezing w stosunku do stosowanej obecnie witryfikacji jest mniej wydajna jeśli chodzi zarówno o utrzymanie kondycji zarodka, jak i o czas bezstratnego mrożenia.
I właśnie dlatego większość laboratoriów przeszła już na metodę witryfikacji, łaskawy Panie, a gwoli uzupełnienia całości obrazka dodam, że poza różnicami jakościowymi przechylającymi szalę na rzecz witryfikacji, przyczyną obumierania embrionów nie musi być sam fakt rozmrożenia, a po prostu brak ich potencjału rozwojowego. Warto więc brać pod uwagę również tę zmienną, choć domyślam się, że autorytet księdza Katolo opromienia wszystkie dane blaskiem nieznoszącym dyskusji ani uwag.
W kolejnych latach statystyki prawdopodobnie spadały, bo wydłużał się czas mrożenia, a on, jak skądinąd wiemy, koreluje negatywnie z jakością zarodka (zresztą badania wskazują, że na pozytywny efekt ciąży z kriotransferu może mieć wpływ szereg rozmaitych zmiennych takich jak stopień rozwoju blastocysty w momencie mrożenia 1, ale też jakość samego zarodka, który zostaje poddany mrożeniu 2)
Wot i cała hydrozagadka.


Gina i Mizio podchodzą więc do drugiej próby in vitro. Poddając się kolejnym stymulacjom Gina jednocześnie godzi się z tym, że jej choroba będzie postępować, bo intensywna stymulacja hormonalna pogłębia endometriozę. Nie ma jednak innego wyjścia, prawo nie dopuszcza mrożenia zarodków.
Gina odpowiada na stymulację źle i tym razem są tylko trzy komórki jajowe, w dodatku jedna niedojrzała. Pozostałe dwie są zapładniane nasieniem męża i już na pierwszym etapie rozwoju komórkowego widać, że podziały komórkowe przebiegają nieprawidłowo, co najprawdopodobniej oznacza, że nie dadzą zdrowej ciąży.
Gina nie chce więc transferu, ale dura lex, sed lex i transfer musi się odbyć. Nawet jesli mikroskopowy podgląd zarodków potwierdza, że ich rozwój jest zaburzony.

To słynny paradoks. Nie można zbadać dokładnie kondycji zarodka przed jego implantacją, za to można go abortować kilkanaście tygodni później, kiedy już nadejdą wyniki amniopunkcji i okaże się, że płód jest nosicielem wad.
Przypomnę, że polskie prawo jest skonstruowane identycznie poza tym wyjątkiem, iż diagnostyka preimplantacyjna jest u nas póki co dozwolona (tzn. nie jest zabroniona). Zatem można się spodziewać, iż jednym ze skutków przyjęcia projektu Jarosława Gowina będzie także wzrost ilości aborcji z przyczyn uszkodzeń płodów.

Zakaz PGD spowodował momentalny wyrzut wadliwych ciąż, podniesienie się odsetka nieudanych implantacji, a więc również wzrost statystyk aborcji.
Rozumiem, że księdza Katolo szokuje 1552 poronień i 32 porody martwe , ale warto przypomnieć, iż  te odsetki wzrosły paradoksalnie właśnie dlatego, że włoskim środowiskom konserwatywnym udało się przeforsować "moralny kompromis" w sprawie ustawy bioetycznej.
Prawo włoskie, o którym Katolo niepoprawnie pisze "nowe" (w roku 2010 jest to już stare prawo) nie tylko nie poprawiło efektywności i bezpieczeństwa procedury in vitro. Zmniejszyło skuteczność zabiegu o 3,6% (z 24,8% do 21,2%, odsetek ciąż relatywnie do pozyskanych oocytów, 2005 rok), a
ilość ciąż mnogich wzrosła do 24,3 % (dane na rok 2005), procent ciąż trojaczych podniósł się do 2,7% (średnia europejska wynosi 1,1%), nastąpił także wzrost ilości patologii ciążowych tj. poronień samoistnych i ciąż ektopowych do 26,4% (dane na rok 2005, wszystkie dane podaję za prof. dr. hab. Emanuelą Turillazzi z Uniwersytetu Medycznego w Foggi. Konferencja "Regulacje prawne in vitro w Polsce w świetle włoskich doświadczeń, wrzesień 2009, Warszawa).



Tak więc umówionego dnia Ginie podane zostają oba zarodki. Jedenastego dnia po transferze okazuje się, że próba ciążowa wyszła dodatnio.
Teraz Gina i Mizio niepokoją się: a jeśli ciąża jest chora? Jeśli urodzone z niej dziecko będzie śmiertelnie chore?
Na przełomie 12 tygodnia ciąży Gina zaczyna krwawić, stwierdzone poronienie w toku. Odczuwa jednocześnie żal (a może ciąża była zdrowa?) i ulgę (a może ciąża była chora?). Tkanki zostają oddane do badania histopatologicznego, w wyniku którego okazuje się, ze zarodek był głęboko uszkodzony.
Gina i Mizio decydują się na trzecią próbę in vitro postanawiając, że to już ostatnia próba. Stan zdrowia Giny wciąż się pogarsza.
Znów Gina poddawana jest terapii stymulującej, powstaje sześć komórek jajowych, zapłodnieniu zostają poddane trzy, pozostałe ponownie idą do kosza. Zapładniają się dwie, obie zostają transferowane do macicy matki. Wykonana 12 dni później próba ciążowa jest negatywna, bo przecież zapłodnienie in vitro to maksymalnie 45% szans na ciążę przypadających na jedną próbę.

To nie jest zły finał- mogło się jeszcze okazać, że oba zarodki się zaimplantowały i oba są chore. Że zaimplantował się jeden, jest głęboko uszkodzony, co jednak nie wychodzi podczas standardowych badań prenatalnych i dziecko umiera przy urodzeniu. Że trzeba było transferować trzy zarodki i jest ciąża trojacza, która kończy się fatalnie przedwczesnym porodem.
Mogło się też okazać, że Gina i Mizio się rozstają, bo nie są w stanie funkcjonować pod presją rozczarowań osobostych i jednoczesnej walki z prawem własnego kraju.
Ale ja chcę happy endu, więc wysyłam Ginę i Mizia do Czech, gdzie- wzorem wielu niepłodnych Włochów podejmujących turystykę rozrodczą- zostaną poddani leczeniu, zarodki będą przebadane, nadmiar zdrowych zarodków się zamrozi, a Gina urodzi zdrowe dziecko. Zostaną rodzicami.





Bulwersuje natomiast fakt, że aż 60 proc. kobiet poddających się zabiegowi sztucznego zapłodnienia we Włoszech to kobiety po 50. roku życia. Ponad połowa klientek klinik in vitro jest powyżej pięćdziesiątki w takich krajach, jak: Niemcy, Wielka Brytania, Serbia, Chorwacja, Czarnogóra, Hiszpania, Szwajcaria, Grecja i Irlandia. Oznacza to mniej więcej tyle, że do pięćdziesiątki kobiety ubezpładniają się hormonalną i mechaniczną antykoncepcją, a następnie przejmowane są przez biznes in vitro.

Ta informacja istotnie bulwersuje, gdyż włoskie ustawodawstwo od 2004 ustawia poprzeczkę kwalifikacyjną prezycyjnie: tylko heteroseksualne małżeństwa i konkubinaty, tylko w wieku reprodukcyjnym i tylko z lekarskim zaświadczeniem o niepłodności.

"Wiek reprodukcyjny" oznacza, iż kobieta jajeczkuje. We Włoszech zakazano dawstwa komórek jajowych, więc warunkiem podejścia do zabiegu było posiadanie własnych oocytów= biologiczna zdolność do ich produkcji= wiek reprodukcyjny.
Nie jestem pewna, czy w polskich seminariach udostępnia się tę wiedzę, ale przeciętny wiek, w którym kobieta wchodzi w menopauzę to 50 lat, więc jedyna opcja, aby pięćdziesięciolatka podeszła do in vitro zakłada skorzystanie z jajeczek dawczyni, przy czym dawstwo jajeczek jest prawnie zabronione we Włoszech, ale też w np. Niemczech (graniczny wiek kobiety przy ivf refundowanym: 40 lat, przy ivf prywatnym: 45 lat; Grecja: graniczny wiek kobiety 50 lat, Hiszpania: 45 lat. O innych krajach wymienianych przez Teluka nie mam oficjalnych danych).
Zatem z informacji księdza Katolo wynika, że połowa zabiegów ivf we Włoszech i Niemczech odbywała się ze złamaniem obowiązującego tam prawa.
Na szczęście nie musimy posądzać zacnego księdza o zatajenie przed prokuraturą informacji o popełnieniu przestępstwa, ksiądz Katolo jedynie manipuluje danymi, bo było tak:
Two years ago, Italy was the Las Vegas of biotechnology. A baby was born there to a 60-year-old mother and (thanks to frozen sperm) a father who had been dead for 10 years. A scientist claimed to have cloned babies. Italians were horrified. At the pope's urging, the parliament passed a law imposing numerous restrictions. You can't get IVF unless you're married. You can't use donated eggs or sperm. You can't employ a surrogate mother. You can't fertilize more than three eggs at a time, and you have to implant all of the resulting embryos simultaneously. A doctor who violates any part of the law can be jailed for up to three years.
To prawda, Włochy do 2004 roku pozostawały Las Vegas biotechnologii. Co się państwu podoba i w każdym wariancie. Czy czegoś to nam nie przypomina?
We Włoszech zjawisko handlu komórkami, szemranych surogacji czy zapładniania kobiet poza wiekiem reprodukcyjnym nasiliło się na tyle, ze dało w końcu wielkie BUM! w postaci pobicia światowego rekordu "najstarszej matki świata".
To z jednej strony otrzeźwiło Włochów, z drugiej zaś utorowało środowiskom kościelnym czystą drogę do promocji hasła "odzyskajmy kontrolę nad biotechnologią!".
I odzyskali.
Do tego stopnia, że, po pierwsze, Włochy stały się synonimem wadliwie skonstruowanego prawa rozrodczego, które działa na szkodę pacjentów.
Po drugie: Włochy pokazują również, co się dzieje, kiedy laicy poprzez lobbing uzyskują wpływ na praktykę medyczną.
Ta informacja nie do wszystkich dotarła, dlatego Tomasz Teluk może nadal zarabiać na pisaniu artykułów do Niedzieli.


Według Instytutu Globalizacji, rodzimy rynek in vitro może być wart nawet 20 mld zł. Niemniej szacunki Ministerstwa Zdrowia, jakoby problem bezpłodności dotyczył aż miliona par w Polsce, są grubo przesadzone. W blisko 60-milionowych Włoszech zabiegowi zapłodnienia pozaustrojowego poddaje się ok. 200 tys. kobiet rocznie. Oznacza to, że na każdy milion mieszkańców problem może dotyczyć ok. 3,3 tys. par.
Dla Polski byłby to więc wynik ok. 133 tys. par, czyli 8-krotnie mniej niż szacuje Ministerstwo Zdrowia. Nietrudno się domyślić, że za przeszacowaniem rynku in vitro w Polsce stoją motywy finansowe, tak aby zarezerwować jak największe kwoty na cele refundacji w budżecie państwa.
Zresztą nie kryją tego sami właściciele klinik, którzy zorganizowali protest pod Kurią w Katowicach. In vitro to wielki biznes, w który zaangażowani są także ginekolodzy. Większości z nich zwyczajnie nie chce się doszukiwać problemów bezpłodności u małżonków, a pary mające problemy z poczęciem kieruje się od razu na in vitro.

Och, panie Tomaszu, problem bezpłodności dotyczy co najwyżej paru tysięcy Polek i Polaków, a i to prawdopodobnie ilość przeszacowana.
To nie tak prosto urodzić się bez macicy albo wygrać na genetycznej loterii zespół Klinefeltera. Zawsze jednak istnieje szansa przechorowania świnki w późniejszym wieku i przejścia powikłań. Dzięki heroicznej postawie wielu polskich rodziców, którzy krzyczą "szczepienia to śmierć!" coraz więcej polskich chłopców zyskuje statystyczne szanse załapania się na darmową jazdę tą kolejką. A obawiam się, że braku spermatogenezy żadne bóstwo nie wyleczy, tak jak nie wstawi nieśmiganej macicy kobiecie, która swoją straciła w wyniku resekcji.

Być może dożyję szczęśliwych czasów, w których ludzie wypowiadający się na temat niechcianej bezdzietności zakonotują sobie wreszcie, ze niepłodność i bezpłodność nie są synonimami. Bezpłodność to trwała i nieusuwalna medycznie niezdolność do bycia rodzicem biologicznym. Niepłodność to utrudnienie, które daje się jednakże medycznie obejść lub wyleczyć.
Co więcej szacunki Ministerstwa Zdrowia są poprawne.
Do "niepłodności" zalicza się bowiem subfertylność, niepłodność i bezpłodność, co w efekcie daje łącznie ok. 1-4 mln Polaków doświadczających trudności w poczęciu dziecka. Prawdopodobnie największą ilość w tej grupie stanowią osoby subfertylne, dalej- niepłodne, i na samym końcu bezpłodne.
Widełki są tak duże, bo Polska nie prowadzi narodowego programu zapobiegania niepłodności ani promocji płodności, nie mamy też żadnych rejestrów.
A propos: ostatnio zatelefonował do mnie pan z kancelarii prezesa rady ministrów (brzmi ekstra, nie? Niestety był to tylko jakiś sekretarz i nie złożył żadnej propozycji korupcyjnej ani nic. Jakby coś gdzieś i ktoś to najlepiej mnie przekupić czekoladkami Lindta i kuchnią indyjską) z zapytaniem, na ile szacujemy problem niepłodności w grupie wiekowej 16-25.
Zapatrzyłam się zamyślona we wzorek na glazurze kuchennej: w sensie, że ktoś przypuszcza, iż naprawdę istnieje w Polsce jakiś instytut, który monitoruje płodność szesnastolatków? Usiłuję sobie wyobrazić jakby to miało wyglądać: z jednej strony zapieczętowane źródło życia i apage, prezerwatywo!, z drugiej pytania ankietowe "ile koleżanek dziś zapłodniłeś?"?

Problem niepłodności, płodności, promocji bezpiecznych zachowań seksualnych nie istnieje w kraju, w którym wszyscy ubolewają nad niskim przyrostem naturalnym, ale gdzie nikt nie podejmuje tematu niepłodności w kontekście zmiennej demograficznej.
Włochy natomiast są na pierwszym miejscu w Europie jeśli idzie o procent pacjentów korzystających z turystyki rozrodczej, więc 200 tysięcy zabiegów ivf przeprowadzonych w samych Włoszech należy uznać za wartość cząstkową. Bardzo wysoką wartość cząstkową, skoro w 38 milionowej Polsce wykonuje się maksimum trzydzieści tysięcy zabiegów ivf rocznie, a skala turystyki rozrodczej jest w Polsce szacowana na wartości poniżej 10%.

Wniosek z tego płynie jeden: jeśli nie wyznajesz się na takich różnych papierkach i cyferkach, jeśli do tego jesteś konserwatystą i do poszukiwań rozwiązań bioetycznych przystępujesz mając solidnie wyżelbetonowane konkluzje, a kwestiami, które rozważasz całkowicie serio są, cytuję:
Warto zastanowić się, czy nie przypadkowo doroczne konferencje klimatyczne urządza się w czasie Adwentu. W konserwatywnych i katolickich krajach takich jak Polska to czas przeżyć religijnych, oczekiwanie na ponowne przyjście Chrystusa. Tymczasem biurokraci próbują nas przekonać, że największym problemem świata jest klimat.
proponuję ze szczerego serca: zajmij się czymś innym lub od razu wnioskuj o całkowity zakaz wykonywania procedury in vitro.
Tak zwany kompromis bioetyczny nie istnieje, natura nie chodzi na kompromisy i albo walczy się o zdrowie kobiet, par i społeczeństwa, albo o godność zarodków bez wględu na ich stan i kondycję. Niestety nie da się tego połączyć, a kto uważa, że się da- łudzi sam siebie lub po prostu nie posiada wiedzy o samym problemie.
Obawiam się więc, ze największym kłopotem świata nie jest klimat, a ignoranci. Ale może przyjęłam niepoprawne przesłanki i w całej tej sprawie chodzi po prostu o klątwę, jaką na polskiej prawicy obłożony jest doktorat z filozofii.