niedziela, 27 kwietnia 2014

dlaczego naprotechnologia?

Zaczęłam pisać tę notkę parę tysięcy snickersów temu, po czym wydała mi się strasznie nieaktualna (nawet uwzględniając mój zwyczajowy refleks szachisty w komentowaniu bieżących wydarzeń) i porzuciłam ją gdzieś między piętnastą wizytą w serwisie instytutu im. Pawła VI a dwusetną wizytą w PubMedzie. Ponieważ jednak dotyczy naprotechnologii wiedziałam, że wieki jeszcze przemówią, bo naprotechnologia dla polskiego Kościoła jest niczym Elvis Presley dla sprzedawców pamiątek w Memphis: wiecznie żywa i przynosząca dochody.
Zaczynając notkę od jakiegoś naprawdę ważnego pytania, wybierzmy może takie:
Po co polskiemu episkopatowi metoda, która trzydzieści osiem lat od daty powstania doczekała się jedynie czterech recenzowanych badań w PubMedzie?  Funny fact: ilekroć aktualizuję swoją wiedzę i wklepuję "naprotechnology" w pasek wyszukiwania, baza uprzejmie mnie pyta, czy na pewno nie miałam na myśli "nanotechnology", która przynajmniej ma 45 tysięcy badań i większość ludzi kojarzy, czym jest. Niestety za każdym razem rozczarowuję PubMed i też nad tym ubolewam.
W każdym razie powody atencji Kościoła katolickiego są niebłahe: przesunięcie uwagi z wstydliwego dysonansu między deklaratywnym humanizmem doktrynalnym i realnym upokorzeniem pacjentów na holistyczną metodę z gatunku "krawaty wiążę, kreuję ciąże".

Czas pokazał, że są również dwa inne, całkiem niezłe powody, dla których warto porozmawiać po raz kolejny o naprotechnologii:

Pierwszym z nich jest przekonanie radnych Częstochowy, że skoro od roku 2012 dofinansowują kwotą 3000 zł leczenie metodą in vitro to sprawiedliwość społeczna wymaga teraz podobnej uprzejmości wobec naprotechnologii. W 2014 roku słowo stało się ciałem i możecie przeczytać o postępach prac w tym oto artykule.
Jak donoszą moje doskonale poinformowane, opłacane czekoladkami Lindt źródła, autorki programu naprotechnologicznego zastanawiały się na sesji rady miasta, co dokładnie wciągnąć na listę dofinansowań, ponieważ jeszcze nie rozpracowały, które hormony są refundowane przez fundusz, a które nie. To wprawdzie nie pogłębia jakoś specjalnie moich wątpliwości wobec tego programu - nie da się pogłębić Rowu Mariańskiego - niemniej pokazuje fachowość sił stojących za programem, które nie chcą lub nie umieją dotrzeć do wykazu świadczeń gwarantowanych w przypadku badań diagnostycznych oraz warunków ich realizacji. Cóż mogę rzec, tę właśnie grupę ludzi zwanych ekspertami władze Częstochowy w przyszłości wynagrodzą finansowo za napisanie programu zdrowotnego.
Nie jest to jedyny punkt tej historii, którego nie rozumiem.

Drugi powód stanowi prawdopodobna chęć prezydenta Częstochowy wykazania poprzez ten program, iż naprotechnologia nie jest alternatywą dla IVF, ponieważ efekty programu naprotechnologicznego będą mizerne, ergo: radni racjonalnie wydali pieniądze na in vitro, ergo: warto to robić dalej.
Tak się jednak zaskakująco składa, że wykazanie powyższego nastąpiło już w roku 2008, w którym dr Philip Boyle opublikował jedną z czerech istniejących prac o naprotechnologii, legendarną dziś "Outcomes from treatment of infertility with natural procreative technology in an Irish general practice" . Dr Boyle w  ciągu pięciu lat prowadzenia badań dowiódł, iż wskaźnik ciąż w grupie badanej wynosi 52,8%, co się wszystkim naturalnie bardzo spodobało i prawdopodobnie dlatego zapomnieli wspomnieć, iż do wyliczenia zastosowano model Kaplana-Meiera, który szacuje wartości hipotetyczne. Rzeczywisty, skumulowany wskaźnik ciąż w tej grupie wyniósł albowiem 25,5% w ciągu 24 miesięcy (dowód), co jest wynikiem raczej mało optymistycznym, szczególnie, iż z grupy badanej na samym początku odrzucono mężczyzn z azoospermią i kobiety z niską rezerwą jajnikową.
Tu nadmieńmy, iż głównym lekiem stosowanym przez lekarzy naprotechnologów był cytrynian klomifenu sprzedawany w Polsce pod nazwą niezwykle popularnego clostilbegytu, którego skuteczność w generowaniu ciąż u subfertylnych pacjentek jest szacowana na 60% w okresie półrocznego stosowania (np. Wołczyński 2005), więc tym bardziej należy się zadumać nad propozycją naprotechnologii, która jest czterokrotnie dłuższa, nieporównanie bardziej droga oraz o połowę mniej skuteczna.
Tym samym radni Częstochowy naprawdę nie muszą wyrzucać w błoto kilkuset tysięcy złotych, skoro skuteczność naprotechnologii już znamy.

Teraz zostawmy na moment kwestię Częstochowy i w dniu największego wydarzenia w historii współczesnej Polski, tj. kanonizacji Wielkiego Polaka, porozmawiajmy o tym, jaki Kościół katolicki miał onegdaj pomysł na niepłodność, skąd ten pomysł się wziął i dlaczego finalnie zatriumfowała naprotechnologia. Oraz co wspólnego miał z tym Jan Paweł II.


W roku 1987 będącym rokiem narodzin pierwszego polskiego dziecka urodzonego dzięki metodzie in vitro, Kongregacja Nauki Wiary wydała instrukcję Donum Vitae określającą stanowisko Kościoła katolickiego wobec godności życia ludzkiego.
Znalazło się w niej zdanie, które zbyt rzadko jest cytowane, a którego implikacje mogłyby być potężne:
Nie można dopuścić sztucznego zapłodnienia homologicznego wewnątrz małżeństwa za wyjątkiem przypadku, w którym środek techniczny nie zastępuje aktu małżeńskiego, lecz służy jako ułatwienie i pomoc do osiągnięcia jego naturalnego celu
Kluczowy w tym zdaniu jest warunek "za wyjątkiem przypadku" umieszczony w kontekście sztucznego zapłodnienia homologicznego, czyli tłumacząc na język zrozumiały: inseminacji nasieniem partnera (w tym przypadku oczywiście męża).
To zdanie otwiera furtkę doktrynalną dla trzech metod wspomaganego rozrodu, z których mogliby korzystać katoliccy małżonkowie pozostając w zgodzie z wykładnią swojego Kościoła. Tymi metodami są:

1. LTOT: low tubal ovum transfer
Metoda polegająca na pobraniu komórki jajowej z jajników kobiety i przeniesieniu ich do dolnej części jajowodu, co umożliwia po pierwsze późniejsze zapłodnienie in vivo, a po drugie potencjalnie może ominąć czynnik niedrożnych jajowodów. Aby nie być gołosłowną warto przytoczyć na przykład to badanie, prowadzone wprawdzie na małpach, niemniej świadczące o tym, iż w roku 1980  koncepcja była rozważana na tyle serio, aby zwać ją "alternatywą dla in vitro" i aby doczekała się zainteresowania medycyny konwencjonalnej.
Kościół katolicki również zwrócił na nią uwagę, na poparcie czego Archidiecezja Dubuque przytacza liczne świadectwa, w tym  dokument z konferencji The Gift of Life. The Proceedings of a National Conference on the Vatican Instruction on Reproductive Ethics and Technology, która odbyła się właśnie w Omaha, w Instytucie im. Pawła VI:

this procedure was judged to be morally acceptable by Archbishop Daniel Pilarczyk of Cincinnati in 1983 (5) as well as being supported by theological opinion

(biskup ma polskobrzmiące nazwisko, nasi tu byli, cieszymy się?)

ale uzupełnił uczciwie:

LTOT is no longer used because of unsatisfactory success rates.

co jest zresztą zgodne z prawdą, więc tyle na ten temat.

2. GIFT- gamete intra-fallopian transfer

Metoda polegająca z grubsza na tym samym, co LTOT, a więc umożliwiająca finalnie poczęcie in vivo poprzez umieszczenie pobranej wcześniej komórki jajowej i pobranego nasienia w jajowodzie kobiety, gdzie gamety męskie i żeńskie powinny się połączyć. Jest to metoda, wobec której Kongregacja Nauki i Wiary nie zajęła ostatecznego stanowiska i tu właśnie przywoływany jest w teologicznych interpretacjach zacytowany już fragment Donum Vitae.
GIFT jest dziś rzadko wykonywany, czego powody wyjaśnia dyplomatycznie HFEA, a są nimi niska skuteczność. 
Tym samym drugie zdanie, które czytelnik powinien umieścić teraz w notatkach, brzmi "GIFT- ani tak, ani nie, ale generalnie można się tą metodą ART posłużyć rozważając ją przy pomocy spowiednika i własnego sumienia".

3. inseminacja homologiczna przy użyciu prezerwatywy perforowanej

Opisana przeze mnie szerzej w tej notce, że się bezczelnie wypromuję, i będąca jednocześnie metodą a) stosowaną współcześnie b) posiadającą dowody skuteczności (choć najnowszy raport NICE zaleca zaprzestanie stosowania inseminacji i wykonywanie w jej miejsce in vitro). To, co warto wiedzieć w tym punkcie to to, że skuteczność inseminacji waha się w granicach 10-20% na jeden cykl (a więc wciąż są to lepsze raty niż skuteczność naprotechnologii: 25% na przestrzeni dwóch lat), i przy spełnieniu określonych warunków, mogłyby z niej korzystać również pary katolickie. Ale nie korzystają.
I tu przechodzimy do zasadniczej części notki.

Pytanie, które należy postawić, brzmi: dlaczego polski Episkopat będący w posiadaniu wiedzy, iż stosunkowo skuteczna, tania i udokumentowana pod kątem Evidence Based Medicine inseminacja homologiczna zaliczająca się do technik ART nie jest niezgodna z wykładnią Watykanu, woli promować eksperymentalną i drogą naprotechnologię? Dlaczego w końcu nie promuje tych nieszczęsnych GIFTu i LTOTu, które w konkretnych przypadkach klinicznych (np. wrogości śluzu szyjkowego dla plemników, nieswoistych zrostach jajowodowych) mogłyby być bardzo pomocne parom i skuteczne właśnie przez swoją inwazyjność, której naprotechnologia nie posiada, bo opiera się na upładnianiu kobiety i współżyciu w określone dni?

Zanim odpowiemy na to pytanie zanurzmy się najpierw we wzniosłość Donum Vitae i przypomnijmy sobie, w jaki sposób powinno się odbyć misterium poczęcia nowego życia ludzkiego:



Małżonkowie wyrażają wobec siebie wzajemną miłość osobową "w języku ciała", który zawiera w sobie wyraźne "znaczenie oblubieńcze" i rodzicielskie zarazem(43). Akt małżeński, w którym małżonkowie objawiają sobie wzajemnie dar z siebie, wyraża równocześnie otwartość na dar życia; jest aktem nierozerwalnie cielesnym i duchowym. To właśnie w swoim ciele i przez swoje ciało, małżonkowie dopełniają małżeństwo i mogą stać się ojcem i matką. Aby uszanować język ciała i jego naturalne bogactwo, jedność małżeńska powinna urzeczywistniać się w szacunku dla otwartości na rodzicielstwo.
Zrodzenie osoby ludzkiej powinno być zatem owocem i zwieńczeniem miłości oblubieńczej. Tak więc pochodzenie istoty ludzkiej jest wynikiem przekazywania życia "związanego nie tylko z jednością biologiczną, lecz również duchową rodziców złączonych węzłem małżeńskim"(44). Zapłodnienie dokonane poza ciałem małżonków zostaje tym samym pozbawione znaczeń i wartości, które wyrażają się w języku ciała i w zjednoczeniu osób ludzkich.

Teraz osuszcie oczy chusteczkami, ponieważ będziemy analizować krok po kroku procedurę inseminacji homologicznej (której Kongregacja zostawia otwartą furtkę), a to będzie zdecydowanie mniej wzniosłe, więc RODZICU! UPEWNIJ SIĘ, CZY TWOJE DZIECKO NIE ZAGLĄDA CI PRZEZ RAMIĘ!




Zostałeś ostrzeżony.

Tomasz i Katarzyna są niepłodni, ale nie chcą popełnić grzechu korzystając z metod ART, których KK nie akceptuje. Wybierają więc IUI, aby uszanować jedność, zwieńczyć miłość oblubieńczą i przemówić językiem ciała.
Lekarz wręcza Tomaszowi prezerwatywę kauczukową informując, że Tomasz sam już sobie zrobi w niej dziurki tuż przed stosunkiem aktem małżeńskim. Z tym, że inseminacja jest umówiona na godzinę 16.00 i laborant będzie czekać, więc bzykajcie się szybko!
Tomasz udaje się z małżonką do alkowy. Przed nimi wyzwanie: odbyć akt małżeński zachowując przytomność jego duchowego wymiaru i składając sobie wzajemnie dar z siebie samych:
- utrzymać erekcję
- doprowadzić do ejakulacji
-  dopilnować by ejakulat znalazł się w całości w prezerwatywie
- nie spóźnić się na czwartą do laboratorium, ponieważ nasienie trzeba jeszcze odwirować i spreparować.

Ale ale! Nie może przy tym umknąć najważniejsze: Katarzyna i Tomasz podczas aktu małżeńskiego są zobowiązani pamiętać, iż celem ich seksu jest przekazanie życia dalej (co umożliwia dziurka zrobiona w prezerwatywie), choć oboje są przy tym doskonale świadomi, iż gdyby tylko przekazanie życia dalej było w ich przypadku możliwe naturalnie, to nie musieliby się upokarzać stosunkiem na czas, jazdą do kliniki ze świeżym nasieniem i rozkładaniem nóg przed lekarzem, które nastąpi chwilę później.
Tak więc docierają w końcu do kliniki, a czas nie jest ich sprzymierzeńcem (od ejakulacji do przekazania nasienia laboratorium nie może minąć więcej niż godzina), spędzają w niej ok. 2 godzin czekając na przygotowanie nasienia, a następnie Katarzyna jest proszona do gabinetu, w którym spreparowane nasienie Tomasza zostaje umieszczone w jej macicy za pomocą miękkiego cewnika dzięki pomocy lekarza.
To nie jest niegodziwa inseminacja klasyczna! To jest "dopełnienie aktu małżeńskiego", którego właściwy początek odbył się dwie i pół godziny wcześniej, zaś lekarz nie inseminuje Katarzyny, a jedynie "ułatwia i pomaga osiągnięcie naturalnego celu aktu małżeńskiego".
W ten sposób realizuje się bezgrzeszność poczęcia przyszłego dziecka Katarzyny i Tomasza, nie będą musieli się spowiadać.
Sytuacja pary podchodzącej do klasycznej inseminacji różni się jedynie tym, że nie jest ona zobligowana do odbycia stosunku seksualnego przez zabiegiem inseminacji; mężczyzna może oddać nasienie drogą masturbacji (również w domu) i nikogo się tu nie mami wizjami "dopełniania aktu małżeńskiego", za to później chłoszcze zarzutem, iż potraktowali się wzajemnie bez szacunku odmawiając swojemu potencjalnemu dziecku godności poczęcia.
Perforowana prezerwatywa jednak tę godność dziecka ochroni.

Zestawienie poruszających terminów w rodzaju miłości oblubieńczej i godności, z namacalnym i dławiącym upokorzeniem dwójki ludzi, których zmusza się do emocjonalnej i intencjonalnej schizofrenii, jest działaniem zabójczym w swojej demaskacji.
Sądzę, że właśnie dlatego katoliccy niepłodni nie są zainteresowani stosowaniem tych trzech metod (abstrahując od klinicznej skuteczności każdej z nich), natomiast teolodzy i duchowni nie są zainteresowani popularyzacją technik, które obnażają dysonans między pompatycznymi deklaracjami, a ich praktyczną realizacją.
Cena grzechu i konieczności wyspowiadania się z niego wydaje się bardzo atrakcyjnym kosztem w obliczu możliwości zachowania intymności i prywatności, które i tak są nadszarpnięte samym procesem leczenia. I nie, procedura in vitro, inseminacja czy laparoskopia nie różnią się zasadniczo w swojej medycznej antropologii od dowolnej procedury medycznej wymagającej obnażenia i wpuszczenia profesjonalisty w intymność swojej fizjologii. To niemal nigdy nie jest łatwe ani przyjemne, a godność pacjenta z założonym workiem stomijnym jest omawiana z o wiele mniejszą pasją, niż godność niepłodnej pary i jej planowanego dziecka.

Tu właśnie niczym Deus ex machina zstępuje nam na scenę naprotechnologia. Owszem, posiada zaledwie cztery publikacje naukowe na swoim koncie. Pozostaje metodą eksperymentalną o niskiej skuteczności. Oferuje adopcję, jako piąty stopień tzw. terapeutycznych schodów Hilgersa. Pełny cykl jej leczenia wynosi 24 miesiące, absurdalnie długi okres w świetle ustalenia, iż najważniejszym prognostykiem w terapii niepłodności jest czas jej trwania i wiek kobiety. Jest droga i jej koszt się kumuluje z kolejnymi miesiącami: testy nietolerancji pokarmowych zalecane standardowo w terapii NaPro kosztują od 600 zł do 1700 zł, do tego podręcznik (200 zł), wizyty lekarskie (150-250 zł), wizyty u instruktorki (50-100 zł). Jest bezradna wobec niepłodności męskiej, z czym walczą liczne wykresy przedstawiane na kongresach naprotechnologicznych dowodzące, że z próżnego Salomon naleje. Mają te wykresy jeden mały defekt: wszystkie pochodzą z wewnętrznych zasobów prywatnej dokumentacji komercyjnych klinik naprotechnologicznych, a na straży utrzymania ich niejawności stoi zastrzeżenie znaku towarowego "NaProTechnology", przez co żaden niezależny, czyli niezwiązany z naprotechnologią, zespół badawczy nie ma prawa prowadzić prac nad tą metodą i weryfikować jej hipotez.

...ale naprotechnologia prześlizguje się po fizjologizmach w sposób subtelny. Badaj śluz. Czerp radość ze zbliżeń. Realizuj pryncypium miłości oblubieńczej. Tajemnice alkowy należą do was. Żadnej masturbacji.
Możecie unosić się na łagodnej fali Dignitas Personae i nigdy nie zostać skonfrontowani z czymś tak odrażającym, jak prawda, że godność waszego dziecka jest opłacana walutą waginalnej koszerności, a nie walutą waszej miłości i pragnienia rodzicielstwa.
Od kwietnia będziecie mogli sobie to jeszcze sfinansować dzięki pieniądzom samorządu, bo kto bogatemu zabroni: może Śląski Uniwersytet Medyczny nauczać homeopatii, to czemu samorząd nie miałby dotować eksperymentalnych metod leczenia niepłodności?

W tym wszystkim jest jeszcze jeden haczyk, którego chyba prezydent Matyjaszczyk nie wyłapał. Na radnych tym bardziej nie liczę.
Zatem dwa słowa o selekcji pacjentów przystępujących do metody naprotechnologii.
To nie są ludzie z zaawansowaną niepłodnością, bo tacy wiedzą, że naprotechnologia im nie pomoże i udają się albo do ośrodków leczenia niepłodności, albo do ośrodków adopcyjnych. Nie jest przypadkiem, że największy katolicki serwis dla osób niepłodnych adonai.pl, lubujący się zresztą w tytułach "in vitro to morderstwo", walczy również z naprotechnologią uważając ją za cyniczną kradzież czasu u par faktycznie niepłodnych.
Naprotechnologia jest przeznaczona dla par subfertylnych, a więc takich, które posiadają ograniczenie płodności, ale z niewielką pomocą medycyny (regulacja hormonalna, monitoring cyklu) zajdą w ciążę w sposób naturalny we własnej sypialni. Zaszliby w tę ciążę przy pomocy rejonowego ginekologa, zaszliby dzięki NaPro i zajdą w nią pijąc zioła ojca Sroki. Oraz jedząc mozarellę bez GMO, uprawiając jogę i wpierniczając fast food.
Wiedzą o tym zarówno niepłodni katolicy jak i niepłodni nie-katolicy. Nie wiedzą o tym radni i dlatego opowiadają głupoty o ambicji mierzenia skuteczności obu metod, która to próba z pewnością zakończy się miażdżącym sukcesem naprotechnologii, bo par subfertylnych jest zwyczajnie więcej niż niepłodnych i obie te grupy dobrze wiedzą, co w naprotechnologii znajdą, a czego nie mają po co szukać.
Prezydent Matyjaszczyk być może i tak na tym zyska, ponieważ każdy częstochowski noworodek urodzony dzięki zapomodze z miejskiej kasy okaże się ostatecznie być skuteczniejszym narzędziem marketingowym niż piętnaście spotów Armanda Ryfińskiego.
Dla ludzi niepłodnych, którzy potrzebują  pomocy zaawansowanej medycyny, będzie to symboliczne Waterloo, ponieważ doprawdy nie wiem, kto wówczas zamknie usta rozentuzjazmowanemu Terlikowskiemu, który będzie wprawdzie pieprzyć trzy po trzy jak zawsze, ale tym razem wymachując statystykami z Częstochowy. I będzie w tym bardzo przekonujący dla tych wszystkich, którzy nie mają większego pojęcia, gdzie są jajowody i co znaczy ejakulacja. Czyli dla niemal wszystkich.

aha, wyżej obiecałam, że pojawi się gdzieś nawiązanie do Jana Pawła II. W porządku, oto ono: ludzka twarz Kościoła i głębia filozofii miłości to właśnie zasługi Jana Pawła II. Wielu go z tego powodu miłuje. Być może większość. Istnieją jednak ludzie widzący właśnie w ludzkiej twarzy Kościoła wyjątkową perfidię, ponieważ znają dalszy ciąg historii.
Dla niepłodnych katolików jest ona gorzka.










środa, 5 lutego 2014

Widoczki


Tymczasem w zupełnie innej czasoprzestrzeni pewna para oczekująca na dziecko otrzymała wiadomość z Instytucji, że dziecko jest i czeka. Zdrowa, grzeczna dziewczynka, pięć lat. Para wypytuje dokładnie o wywiad rodzinny, sprawdza dokumentację, dziecko ma cztery lata i za sobą pobyty w różnych placówkach. Wszystko w porządku.
Instytucje zapewniają, że wywiad nieobciążony, dziecko podczas obserwacji w pogotowiu rodzinnym i w rodzinie zastępczej nie sprawiało żadnych kłopotów. Para podpisuje zatem papiery i zabiera dziewczynkę do domu. Mijają dni i niepokój zaczyna narastać. Dziewczynka nie mówi, jest agresywna wobec otoczenia, w tym wobec adoptowanego syna pary, chłopczyk chodzi poturbowany, zaczyna się moczyć. Narastają więc wpisy w rodzinnym grafiku: logopeda, pediatra, ośrodek wczesnej interwencji, neurolog... Rezonans, badania neurologiczne. Mnożą się kolejne opisy: opóźniony rozwój psychofizyczny, zaburzony rozwój sensomotoryczny, cztery punkty w czteropunktowej skali dysmorfii, obecny odruch Moro, uszkodzenie okolic przedczołowych, zmniejszone jądro ogoniaste, agenezja ciała modzelowatego, zmniejszona masa hipokampa i móżdżku. Nie wyliczam pozostałych elementów uszkodzeń i zaburzeń. Jest to pełnoobjawowy FAS z upośledzeniem umysłowym.
Na dalszych etapach tej historii okaże się, że Instytucje okłamały rodziców zatajając przed nimi faktyczną sytuację dziecka, co mogło wynikać - tu już jedynie moje dywagacje - z zaniedbań obserwacyjnych w pogotowiu i rodzinie zastępczej, albo też z celowego czyszczenia dzieciom dokumentacji, aby móc je potem łatwiej wypuścić do adopcji. Temu ostatniemu zjawisku poświęcono reportaż. Na rzecz  drugiej tezy przemawia też fakt, iż para jeszcze przed podjęciem decyzji zwracała uwagę na wyróżnialne rysy twarzy dziecka dopatrując się w nich charakterystycznego wyglądu FASu, dla przypomnienia:

 

ale była uspokajana przez obie Instytucje, że "wszystkie dzieci z tej rodziny mają taką egzotyczną urodę i dziewczynka jest po prostu podobna do rodzeństwa". Przypomnę: cztery punkty w skali dysmorfii FAS to maksimum, bardziej pełnoobjawowej dysmorfii twarzy mieć już nie można. Zostawmy otwartym pytanie, czy można być pracownikiem społecznym pracującym przy opiece zastępczej i nie rozpoznać FASu.
"Rodzeństwo", co wychodzi na jaw po wizycie u rejonowego pediatry znającego rodzinę biologiczną, to dziesięcioro chłopców i dziewcząt, nasza dziewczynka jest jedenasta. Wszystkie dzieci, które zostały w rodzinie, mają pełny FAS. O dzieciach przekazanych do adopcji trudno coś powiedzieć, pediatra nie zna ich dokumentacji. Rodzice to nietrzeźwiejący alkoholicy. W tym przewrotnym sensie dziewczynka faktycznie jest do rodzeństwa podobna. Jest też trwale niepełnosprawna.

Półtora miesiąca temu większość z nas usłyszała pamiętną wypowiedź Katarzyny Bratkowskiej o planie "usunięcia ciąży w wigilię". Nie będę analizować reakcji medialnych i społecznych, uczyniono to w wielu miejscach (Michalski, slwstr, najtrafniejsza moim zdaniem Dunin).
Napiszę więc o innym zjawisku: nieodwracalnym zabieraniu dzieciom życia poprzez powoływanie je do życia przez ludzi, którzy tych dzieci mieć nie chcą.
W wyniku zakazu aborcji z powodów społecznych, w wyniku braku edukacji seksualnej, w wyniku zakazu sterylizacji, w wyniku braku dostępu do bezpłatnej antykoncepcji wspieramy moralną nędzę i nie bierzemy za nią żadnej odpowiedzialności poza pozorną. Prowadzimy domy opieki, ośrodki specjalistyczne i szereg instytucjonalnych form anihilacji niechcianych dzieci z przestrzeni publicznej. Nie lubimy widzieć w tym pasywnej bezwzględności. Część z nas się domyśla, że legalizacja aborcji jest nieunikniona, jeśli nie chcemy generować kolejnych krzywd - niezależnie od tego, jak bardzo sami jesteśmy aborcji przeciwni. Część z nas podejrzewa już, że nawet najlepszy system edukacyjny i zdrowotny nie będzie w stanie zredukować społecznej potrzeby aborcji do zera. Niektórzy rozumieją wreszcie, że aborcji nie da się wyeliminować: można ją jedynie przenieść w podziemie i zwiększyć odsetek dzieci w beczkach.
Mimo tej wiedzy wolimy wierzyć, że nie musimy tego problemu rozstrzygać i że na razie może zostać tak jak jest. I że nikt za to nie zapłaci. Albo przynajmniej nie pokaże nam rachunku.

Język, którym publicznie mówimy o ciążach, dzieciach, adopcjach, aborcjach to język życia. Ale czyje konkretnie to życie? Wasze życie? Moje życie? Życie konkretnego dziecka?
Okazuje się, że chodzi o życie jako ideę; o przetrwalnik cywilizacji życia, probierz humanizmu i co tam jeszcze.
Ilekroć ktoś próbuje konkretyzować: kto zapłaci czynsz Alicji Tysiąc? Dlaczego niechciana ciąża stała się w Polsce karą? tylekroć okazuje się, że popełnia publiczny nietakt. Nie jest nietaktem przerwać ciążę w sposób dyskretny za pośrednictwem ogłoszenia w gazecie; nietaktem jest powiedzieć o tym głośno i zgłosić żądanie zmian systemowych.
Życie rzeczywiste to życie jedenaściorga dzieci, na których poczęciu i urodzeniu nikomu nie zależało. Ta prawda jest tak wstydliwa, że czołowi dziennikarze tego kraju mają czelność mówić o antykoncepcji i o palących policzkach. Szkoda, że nie opowiedzą, jaką przyszłość zaplanowali dla pięciolatki z pełnoobjawowym FASem.
Dlaczego nie podzielą się z nami projektem, co zrobić z konkretnymi chorymi dziećmi, które w najlepszym przypadku trafiają do ośrodka dziennego dla osób niepełnosprawnych? Czy red. Olejnik ma pomysł, w jaki sposób nie dopuścić do poczęcia i urodzenia dwunastego dziecka w tej rodzinie? Chciałabym posłuchać Tomasza Terlikowskiego i czegoś o godności życia poczętego oraz świętym akcie małżeńskim. Chciałabym, aby Terlikowski zszedł do barłogu i denaturatu. Spojrzał w twarze tych dzieci i powiedział im "Bóg was chciał. Nie ma przypadków. Aborcja byłaby gorsza niż dożywocie w ośrodku pomocy społecznej".
To konkretne dziecko nie będzie mieć szczęśliwego życia. Nie przyjedzie amerykańska Lucy do Wilkowyj ani żaden inny bohater z M jak Miłość. Tu nie pomoże Wielka Orkiestra ani Caritas.

Niektórzy hipokryci roją sobie, że problem, który narasta, a który zamietli pod dywan, zostanie potem rozwiązany rękami instytucji opiekuńczych i wychowawczych bądź rękami rodzin zastępczych i adopcyjnych. Niechciane dzieci zagospodaruje się na rynku wtórnym. Dlaczego piszę o tym w tak obrzydliwy, przedmiotowy sposób? Ponieważ właśnie w taki sposób traktuje się w Polsce te dzieci.
Apeluje się więc do sumień niepłodnych par nazywając je egoistami, ponieważ wybierają niegodziwą metodę in vitro, zamiast darmowo i po cichu rozwiązać strukturalny problem polskiej polityki społecznej, zdrowotnej i edukacyjnej.
A co się dzieje naprawdę z dziećmi? Według danych, na które powołuje się rzecznik praw dziecka, 77.2% adopcji zawiązuje się obecnie za pośrednictwem adopcji ze wskazaniem. Czyli: bez kontroli ośrodków adopcyjnych i bez asysty psychologicznej. Jest to prawdopodobnie szara strefa, w której dochodzi do handlu ludźmi, na co (poza wyjątkami) nie ma dowodów, bo żadna ze stron nie ma interesu w ujawnianiu czynu karalnego. To zjawisko powoduje, że do adopcji klasycznej mogą w efekcie trafiać dzieci mniej operatywnych rodziców biologicznych. Dzieci par operatywnych bowiem, a więc na przykład trzeźwych, są rozchwytywane jeszcze na etapie ciąży ich biologicznych matek, które przez Internet rozpoczynają poszukiwania wypłacalnych rodziców. Na ogół dbają wtedy o dobrą jakość dostarczanego towaru, ponieważ powodzenie transakcji jest z nią ściśle związane. Zysk dziecka jest niewątpliwy, na przykład nie zostanie upośledzone w życiu płodowym. Za to zostanie sprzedane.
Dzieci, których losy potoczyły się inaczej, zostaną w  ośrodkach i rodzinach zastępczych zawodowych, w których obecnie przebywa ich ponad 36 tysięcy. Nie lubimy jednak o tym mówić, ponieważ to są żywe dzieci i na ogół nie są to ładne dzieci.
Czy jest im tam źle? Bez przesady - jedzenie mają i ubranie też. Fragment raportu NIK:

Zdarza się, że do domów dziecka trafiają młodociani przestępcy, którzy powinni znaleźć się w placówce typowo resocjalizacyjnej. Ma to destrukcyjny wpływ na pozostałych wychowanków. Tylko w 3 z 28 skontrolowanych instytucji nie odnotowano aktów wandalizmu, agresji i przemocy, wymagających interwencji policji. (...) Znakomita większość skontrolowanych instytucji odpowiedzialnych za opiekę nad dziećmi nie miała pełnej wiedzy o swoich podopiecznych. We wszystkich stwierdzono rozległe braki w dokumentacji.

Poza tym mogły trafić do beczek.

W czasach mojego dzieciństwa grywałam w widoczki. Należało wykopać dołek w ziemi, położyć w nim jakieś kwiatki i błyskotki, nałożyć na to szkiełko i ponownie zakopać. Potem palcem wierciło się dziurkę i oto był widoczek. W tym konkretnym widoczku widzimy, że ratujemy jako kraj bardzo wiele żyć i nigdy nie koronujemy Chrystusa na Króla Polski, bo nie jest nam potrzebny. Mamy 460 Chrystusów, którzy codziennie wysyłają innych na śmierć za sprawę.
Jeśli przesuniemy palec trochę dalej to zobaczymy, że każdy z nas, kto nie mówi głośno o faktycznej cenie kompromisu moralnego realizowanego Polsce od lat dziewięćdziesiątych, ma paluchy powalane brudem. Mówię serio. Każdy z nas ponosi cząstkową odpowiedzialność za zniszczenie życia tych jedenaściorga dzieci. To my pozwoliliśmy na brak alternatywy.
W tej notce nie chodzi o afirmowanie aborcji. Można być jej całkowicie przeciwnym w swoim prywatnym życiu. Ale każdy, kto wierzy, że możliwy jest świat bez aborcji i bez krzywdy dzieci jednocześnie, łudzi się.

*

 Para rozważając dalsze kroki spotyka na jednej z konsultacji w MOPSie rodziców zastępczych czworga dzieci z FASem: po sześciu miesiącach musiano rozwiązać rodzinę zastępczą i umieścić dzieci w oddzielnych placówkach, ponieważ najstarsze dziecko molestowało seksualnie młodszą trójkę. Cała czwórka wchodziła ponadto w konflikt z prawem, w tym jedno z dzieci fizycznie zagrażało ich biologicznemu dziecku.

W styczniu rodzina zastępcza dla dziewczynki z FASem została na wniosek rodziców rozwiązana.
Nie znam dalszych losów dziecka.


zmieniłam szczegóły dotyczące historii tej rodziny ze względu na ryzyko identyfikacji, której zapewne by sobie nie życzyli