środa, 29 grudnia 2010

wszystkiego rybiego i do siego

Kiedy pewnego grudniowego dnia Marceli Szpak napisał o Śmierci Pięknych Saren, książce stojącej u mnie na półce, a dedykowanej niejakiej Magdusi (dobra, świsnęłam ją) i mocno zaczytanej, poczułam adwentowe satori.
Znów sobie przypomniałam, że przecież mój plan na życie miał obejmować pieczenie pierniczków i czytanie dzieciom budujących lektur przy kominku. Bycie łagodną i mocną jak światło (tak, odświeżałam też ostatnio Kroniki Narni).
Wycinanie piernikowych ludzików dla najbliższych według najlepszej receptury Marthy Stewart ("pamiętaj o trzech cukrowych guziczkach").
I zero trosk, skoro można zrobić mielone i mieć z głowy.
Było idealnie.

Śmierć Pięknych Saren albowiem jest o tym, że pięknie jest być człowiekiem dobrym i łagodnym.
Zresztą od paru tysięcy lat w różnych wersjach promują to przekonanie rozmaite wyznania zachęcając swych wiernych do bycia szlachetnymi, mężnymi, spolegliwymi, uczciwymi i tak dalej.
I jeszcze do płacenia dziesięciny na przykład.
W świecie zaludnionym jednostkami o wymienionych przymiotach żyłoby się bez wątpienia lepiej, radośniej i lżej. Popieram ten postulat całym sercem i postanowiłam zacząć od siebie.

Był mały szkopuł. Ludzie dobrzy i mądrzy szlachetną prostotą serca, mocni i pokorni, uprzejmi i współczujący nie prowadzą blogów, których treścią są konstatacje, że otaczający ich świat nie jest wobec nich uczciwy.
Dlatego czułam wstyd na myśl o tym, czym się pierwotnie zamierzałam zająć w planowanych mgliście notkach.
A były to:
ksiądz Pakuła (polecam zerknięcie na fotos, aby na własne oczy ujrzeć oblicze Autorytetu Medycznego) wykłada w medycznym studium zawodowym i  w Liceum Ogólnokształcącym w Miechowie , dlaczego naprotechnologia jest lepsza od in vitro. Nazywa  to dostarczaniem informacji, aby uczniowie sami ocenili. Ciało pedagogiczne zachwycone;
- ksiądz Kieniewicz  znowu się uaktywnił i znów tak samo;
- w sejmie pracuje ponad stuosobowa grupa posłów czuwająca nad tym, aby nauka społeczna kościoła była reprezentowana także na Wiejskiej:



Konstanty Miodowicz (PO), który zapisał się do parlamentarnego zespołu na rzecz Katolickiej Nauki Społecznej (KNS), mówi, że ten zespół ma niewiele wspólnego z Kościołem. – To polityczna hucpa PiS. Nie zostałem powiadomiony o żadnym spotkaniu zespołu i niniejszym oświadczam, że się z niego wypisuję. Z kolei ojciec pomysłu Tadeusz Woźniak (PiS) ubolewa, że na ponadstuosobową grupę zainteresowanych katolicką nauką, z Platformy jest tylko pięciu posłów. – Jesteśmy katolikami i chcemy się dokształcać w sprawach nauki Kościoła, aby wiedzieć, jakie podejmować decyzje pracując nad ustawami.
Wśród regulaminowych celów, które postawili sobie twórcy zespołu, są m.in.: „promowanie KNS wśród posłów i senatorów”, „stała łączność posłów i senatorów z Kościołem katolickim”, „stała troska o zgodność prawa z zasadami KNS”. I nie można odmówić im aktywności. W kaplicy sejmowej modlili się w intencji ojczyzny. Wysłuchali wykładu Paula Camerona o zagrożeniach dla małżeństwa i rodziny niesionych przez rewolucję obyczajową, a także arcybiskupa Henryka Hosera o tym, że ochrona życia i godności człowieka jest powinnością polityków źródło.

(To może ja podsumuję: powstrzymanie się przed dawaniem w mordę Niemiaszkom i braciom Moskalom automatycznie przekształca Polskę w kondominium rosyjsko- niemieckie, natomiast deklaracja posłuszeństwa stu czterech posłów na Sejm Rzeczypospolitej Polskiej państwu Watykan wywołuje u Konstantego Miodowicza zgorszenie jedynie tym, że "niewiele wspólnego ma z kościołem", bo powinna mieć więcej)
- Tomasz Teluk podzielił się ze mną swoją historią osobistą, której poświęcę w całości kolejną notkę;

Ogarnęła mnie konfuzja: przecież naprawdę chciałam śpieszyć się kochać ludzi, tak szybko odchodzą, a koło Szymów Skały żerują najpiękniejsze szczupaki.
*


Wgryzałam się właśnie w pierniczek pełna dobrych chęci i wrócona chwilowo na stronę  neofityzmu ptaszków niebieskich i lilii polnych, kiedy  monitoring google doniósł o nowym tekście z wykorzystaniem słowa "in vitro".
Link przekierowywał na stronę wiadomości24 do artykułu, który w całości traktował o naprotechnologii. Zareagowałam z życzliwością. Każdy ma przecież prawo do swojej drogi (czytałam też de Mello, grudzień naprawdę mnie zmiękcza).
Jednak niespodzianka dnia miała dopiero nadejść:

Naprotechnologia jest przy tym metodą w całości naturalną, bo opierającą się na codziennych obserwacjach śluzu, temperatury, samopoczucia itd., bezpieczną dla zdrowia pacjentki i dziecka, rzetelną diagnostycznie, przydatną również przy problemie poronień nawykowych i ciąż zagrożonych. Jest przy tym stosunkowo tania, a w każdym razie ok. trzykrotnie tańsza od In Vitro Fertilization (IVF).
Prawie u 80% par dochodzi do poczęcia dziecka, gdy dodatkowo zastosuje się metody farmakologiczne i chirurgiczne, "naprawiając" w ten sposób płodność.
Zabrzmiało głupawo, ale jakby znajomo. Już zadawałam autorowi w myślach pytanie, czy statystyki zwinął z Państwowej Komisji Wyborczej na Białorusi, kiedy do mojego mózgu za pośrednictwem ócz i synaps dotarło, że tym autorem jestem ja.

Jeśli wierzyć "społecznemu dziennikarzowi" z portalu Wiadomości24, dwa lata temu popełniłam entuzjastyczny artykuł o naprotechnologii, z którego on uczynił tylko tak zwane streszczenie inaczej wyciąg powołując się na mój tekst.
Jest to wszystko zasadniczo prawdą, z tym że nie w Warszawie, a w Moskwie i nie rozdawali, a kradli oraz nie rowery, a zegarki.
Tekst był krytyczny, zawierał wiele cyferek ujętych w formę statystyk, które posiadały określone konteksty, a cyferka "80" pojawiła się akurat w zdaniu, iż na taką wielkość, bez oparcia w badaniach, szacują skuteczność NaProTechnologii jej zwolennicy.
Dziennikarz społeczny wykonał więc mrówczą pracę oddzielając akapity, zmieniając przecinki na kropki i wycinając pojedyncze zdania, aby uzyskać 1000 znaków hymnu ku czci śluzu owulacyjnego.

Ta historia zaś znów wróciła mnie do wspominania błogosławionych czasów, w których łowiłam wielkie tłuste okonki w Berounce i nie musiałam rozstrzygać, co jest bronią uczciwą, a co zatrutą.
Gdyż świat wówczas był podzielony równo i znajdowałam się po tej dobrej stronie barykady.
Sąsiedzi mariawici trzepali dywany w Boże Ciało dopuszczając się świętokradztwa, a wesoły autobus wracający z Lichenia rozbrzmiewał głosami "Gwiazdo Zaranna, śliczna panienko".
I to było dobre oraz proste.

*

Istniała drzewiej autorka książek o tematyce jedynie słusznej, Zofia Jasnota jej dziano. Być może publikuje nadal, choć już za czasów mojego dzieciństwa była to pani raczej wiekowa. Książki były przeznaczone dla młodego czytelnika i dotyczyły ogólnie młodzieży ogólnie katolickiej (to zresztą oczywiste, innej nie mamy) oraz ogólnie najważniejszych problemów dojrzewania czyli śmiecenia na skwerkach i wspólnych modlitw z rodzicami.
Zofia Jasnota w jednej z książeczek przeprowadziła ustami drugoklasisty dowód na istnienie Boga. Otóż bohater dostał od dziadziusia staroświecki zegarek, który pod wpływem namów rówieśników rozkręcił i w konsekwencji zepsuł.
Kolega ateista szatanista śmiał się, że Boga nie ma i że świat powstał przez przypadek- gupi, nie?
A więc i nasz bohater Tomek licząc na przypadek wsadził wszystkie śrubeczki z powrotem do koperty zegarka i potrząsał, i potrząsał, i potrząsał.
I z pewnością nikt mi nie uwierzy, ale zegarek się wcale od tego nie naprawił!
A dlaczego? A dlatego, że każdy zegarek potrzebuje Zegarmistrza i Planu. Świat tym bardziej. I taka właśnie była replika udzielona koledze szataniście. Ale miał się z pyszna, motyla noga!

W okresie świątecznym w szczególnie uciążliwy sposób czuję się zegarkiem elektronicznym, którym rządzą różne takie maluśkie mechanizmy przyklejone do zielonej płytki, i którym nieustannie ktoś usiłuje potrząsnąć, aby się nastąpił i zaczął tryskać równą strugą łaski wiary.
I on się czasami naprawdę z tego zapomnienia następuje i próbuje wyciąć jaki ładny kurant. Ale jest tylko japońskim Seiko, więc co najwyżej może się fosforyzująco rozjarzyć.
A potem mu wstyd i głupio, że znów się dał wrobić w propagandę zegarów ściennych i stojących.
Bo przecież wcale mu z jego ciekłokrystalicznym cyferblatem dobrze, i choć nie ma ochoty kończyć pewnego dnia na śmietnisku z odpadami elektronicznymi, to jego drewnianych kolegów czeka podobna przyszłość. Nic albowiem nie jest wieczne.
Przynajmniej tak uważają zegarki Seiko.
Mimo to nie potrząsam koleżankami dewizkowymi ani kolegami z wahadłami robiącymi bim bom. Nazywam to tolerancją, ale można też przyjąć, że po prostu pozwalam innym łowić okonki nad moją Berounką, która należy przecież nie tylko do mnie.

Tolerancja wychodzi z założenia, że ludzie mają prawo zachowywać się w rozmaity sposób jak długo ten sposób nie krzywdzi i nie narusza praw drugiego człowieka.
Niezbędnym dopełnieniem tolerancji jest szacunek, a to dlatego, że sama tolerancja zakłada jedynie, że w mordę Innemu nie dasz, bo nie wypada, szacunek natomiast polega na tym, że dodatkowo nie odczuwasz potrzeby dawania komukolwiek w mordę.
Na przykład dlatego, bo maty nauczyła cię komunikacji z ludźmi. Lub też dlatego, że nie rzutuje  przesunąć wędkarski stołeczek pół metra w prawo.
Albo też po prostu pod podziałami widzisz wspólny fundament, do którego jesteś w stanie się w krytycznej chwili odwołać.
Można ten fundament rozumieć również w wersji Aspergerowców czyli "opłaca mi się uznawać humanizm, gdyż zasada wzajemnego szacunku zakłada także uszanowanie mojego oczekiwania, aby nie zawracać mi dupy".
Jednym słowem szacunek jest postawą uniwersalnie dostępną każdemu bez względu na ajkiu i inne osobnicze ograniczenia.

Brzmi to pozornie prosto, niestety dla wielu Polaków jest emocjonalnie do przeskoczenia, gdyż w ich ujęciu tolerancja polega na tym, że wszyscy powinni się szanować, ale jednocześnie powinno być jasne, że racja jest tylko jedna i to jest ich racja.

Szacunek do nie-katolika polega więc mniej więcej na tym, że nie dostaje literalnie w fizys za swoje poglądy, za to niejaki ksiądz Pakuła idzie sobie do szkoły, uwaga, publicznej z cyklem wykładów, uwaga, medycznych i tłumaczy polskim gimnazjalistom (Rodzicu! A co w tym czasie robiło twoje dziecko?) czym się różni in vitro od naprotechnologii i dlaczego ta druga jest słuszna.
Nie-katolik musi to przełknąć ponieważ żyje w świeckim kraju, w którym mieszka katolicka większość itd. itp.
Jeśli tego nie łyknie to znaczy, że jest nietolerancyjny. I że wcale nie chce dobra ani zgody. Ani błękitnych potoków pełnych pstrągów.
Naprotechnologia nam weszła do szkół, edukacja seksualna wyszła, Niemy Krzyk oficjalnie pokazuje się w wielu podstawówkach i gimnazjach, ale karp w usta, siostro. Chyba, że wolisz rewolucję, mętne wody i brak jedności narodowej. I pewnie trzymasz w czeluściach szafy koszulkę, że nie płakałaś po papieżu.

*

Pewna pacjentka lecząca się z powodu niepłodności poskarżyła mi się poświątecznie, iż w wigilię musiała wysłuchać, że "porządny katolik powinien się trzymać od in vitro z daleka, bo domy dziecka są pełne dzieci i nie powinno się za wszelką cenę przez swój egoizm sprowadzać potworków na ten świat".
W bonusie uzyskała też informację, że "to obrzydliwe nosić w sobie dziecko poczęte z cudzych plemników" (zdaje się, że autorka tej światłej myśli imaginowała sobie, iż posiada osobiste plemniki, skoro cudzych się brzydzi?).
Wszystko to pięknie, mój miły Watsonie, tylko co z tego wynika?
Czy pani i jej mąż wobec tego wyszli? Naruszyli integralność cielesną autora wypowiedzi?
A może nieprzystojnie zwrócili na stół spożyty wcześniej obiad?
Nienie.
Niepłodni goście w milczeniu przeżywali swoją złość i upokorzenie. Kształtowali charakter i wykuwali cnotę niewzruszoności w ogniu polskiej głupoty zaściankowej.
Cóż, z pewnością taka postawa ma wiele sensu.

Niestety nie wiem, jakiego.
Kiedy Ota odmrażał sobie zadek siedząc na gałęziach wielkiej wierzby i próbując stamtąd, pod oknami busztegradzkiego zamku pełnego hitlerowców, podławiać karpie, jego milczenie miało głęboki sens, mianowicie chroniło go przed odstrzeleniem wychudzonego zadka przez złych chłopców w szarych mundurach.
On był jeden, słaby i mały, a ich było wielu. Poza tym on miał wędkę, a oni karabiny. Dość znaczna dysproporcja.
Jednak ta niepłodna para nie musi się kryć przed stróżem Józefem Olptem ani ciekawskimi oczami hitlerowców. I nie sądzę, aby groziła jej za leczenie Treblinka.
A mimo to żyje w mentalnym getcie, w którym macą jawności można się przełamywać jedynie z podobnie przeklętymi. My i my, bez tamtych i onych, którzy zmienią nasze życie w piekło, jeśli tylko prawda o naszej hańbie ujrzy światło dzienne.

Syn dalekiej kuzynki miał roczek, kiedy przypadkowo wyszło na jaw, że w jego przyjściu na świat miała udział jedna z białostockich klinik.
Wtedy milczenie przerwała przyszywana ciotka, która dwadzieścia trzy lata temu jeździła do Białegostoku aby dwukrotnie spróbować eksperymentalnej metody in vitro.
Ponieważ obie rodziny lubiły scenariusze Łepkowskiej i pozytywnych bohaterów nikt nie wiedział o szemranych leczeniach, metodach i chorobach.
Dzieci przyszły na świat dzięki cudowi i modlitwie. Tak tak.
Dwadzieścia trzy lata udręki i wysłuchiwania zbiorowych mądrości o potworkach, aby ocalić <tu wstaw pożądaną wartość, dla której warto się spalać>.
A kiedy już po dwudziestu trzech latach zdecydowano puścić bombę okazało się, że świat ma w trąbie, w jaki sposób została poczęta dwudziestodwuletnia studentka prawa.

Ateizm w Polsce to takie słowo-dziwo. Siedzi na tej samej gałęzi wierzby co antyklerykalizm, agnostycyzm, laicyzm, neutralność światopoglądowa, inność. Wolność.
O wolności najwięcej mówią ci, którzy hobbystycznie lubią ją zabierać innym. Najczęściej robią to zresztą pod płaszczykiem wysokiej filozofii.
"Wolność nie jest dana. Jest zadana" powiedział Jan Paweł II i są to piękne słowa. A w polskiej praktyce kryją się za nimi Wanda Półtawska ze swoją wykładnią teologii ciała i biskup Hoser, który w okresie wojny Tutsi-Hutu uczył Rwandyjczyków, cytuję, zachowywania naturalnej płodności.
Ja nie chcę konserwowej sajry w miejsce atlantyckiego łososia.
Chcę moich karpi i blei, co pyszczki miały srebrno czarne i smakowały wybornie smażone z kminkiem na sadle. I chcę, tak jak profesor Bartoś, postawienia oczyszczalni na krzywoklackich rzekach, żeby bleje znów do nich wróciły.

Nie wiem, kiedy dziecięcy karnawał się skończy, ale o ile nie obłożą 50% podatkiem VAT telewizorów plazmowych, nie ocenzurują Internetu i nie zabronią polskiej reprezentacji dalej grać, buntu nie będzie.
Bunt przeciwko temu, co słuszne jest i dobre, co uświęcone latami historii, przypieczętowane konkordatem i pontyfikatem Jana Pawła II, jest zawsze niestosownym tematem zastępczym i prowokacyjnym wystąpieniem przeciwko tolerancji.

*

Pan Andrzej Komorowski, psycholog, komentując w TVN24 wydarzenia na Krakowskim Przedmieściu, gdzie grupa rodaków broniła krzyża, zdiagnozował, że pod krzyż przywiodła obrońców "mentalna prostackość" i strach przed wolnością.
Słuszna racja, panie asesorze, ale czy nie sądzi Pan, że perspektywy oswajania tejże wolności mamy aktualnie w kraju dość nieciekawe?
W dodatku ci, którzy by  wolności mogli ewentualnie uczyć, oswajać i do niej zachęcać lubią wchodzić w rolę ekskatedralnych autorytetów, czego z kolei, obawiam się, stacze spod krzyża nie lubią, gdyż mało który człowiek lubi.
Dalej więc pan Komorowski zadeklarował, że wystarczy mu podsłuchanie jednej zaledwie wypowiedzi w metrze, aby po wyłapaniu w niej przymiotnika "zajebiście" odtworzyć całą skomplikowaną genealogię społeczną rodziny.
To banalne: dziewczę brukające sobie różany języczek pochodną od rdzenia "jebać" niechybnie wywodzi się z rodziny robotniczo-chłopskiej, która po wojnie migrowała do miasta, a efektem adaptacji jest porodzenie użytkowników języka, których lingwistyczne prywyczki sprowadzają się teraz do prostackich "jebać" i "kurwy".
Zwulgaryzowane społeczeństwo ciągnie potem pod krzyż, gdyż nie ma autorytetów, świętości ani klasycznego poczucia humoru adios pomidory i dziś kąpiesz się nie dla mnie w pieszczocie pian.
Postsocjalistyczni, MDMowscy, pszenno buraczani Polacy, w których biblioteczkach Marka Aureliusza wyparło "Pięćset najlepszych dowcipów o dupie i kupie".
Możemy już wrócić na ziemię, panie doktorze?
Jeszcze do niedawna, będąc w głębi serca zwolenniczką segregacji klasowej (przez sporą część życia czytałam Ortegę y Gasseta do poduszki, przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka), zgodziłabym się z Komorowskim, niestety równo rok temu Grabaż wydał swój singiel i od tej pory ilekroć śpiewam z nim:

"żyję w kraju, w którym wszyscy chcą mnie zrobić w chuja"

doświadczam emocjonalnego katharsis.
Wreszcie ktoś powiedział to na głos. Jestem robiona w chuja i tutaj żadną miarą nie pasuje ani eufemizm, ani synonim.
Niestety ilekroć powtarzam głośno po Grabażu zawsze znajdzie się jakiś Komorowski pod fularem, który niczym dobrotliwy wujaszek nachyli się nade mną troskliwie i spyta "dziecko, co tobie? Nie trzeba nosić w sobie złości, cichym trzeba być i dobrym. Patrz, oto przeczyste zdroje, idź nałowić brzanek na podkurek, a Wojciechowa usmaży nam je na maśle".
W tych puchach sarmackich wspomnień i prostoty życia zagrodowego szlachciury, którego łatwe recepty, przyjemne zalecenia i niekłopotliwe bon moty są w zasięgu ręki, potrzeba potężnej dozy uporu (albo głupoty- albo jednego i drugiego), aby upominać się o tych, którzy są przez większość robieni w chuja. I jeszcze nazywać to po imieniu.

Z budowaniem oczyszczalni na krzywoklackich rzekach jest też taka śmieszna sprawa, że podczas gdy pewien procent moich rodaków usiłuje otworzyć pozostałym oczy na spiski, zmowy i wynarodawianie Polaków apelując przy tym o odwagę działania, adresaci tych nawoływań śmiejąc się w kułak i  mając wołających za pisowskich bałwanów z ciemnogrodu, sami nie mają nawet na tyle odwagi cywilnej, aby się przyznać, że uprawiają seks z gumką i nie wierzą w życie pozagrobowe.


Z okazji minionych Świąt i tak dalej życzę Ci, derogi czytelniku, wiele głupoty i uporu w nadchodzącym roku.
A sobie dalszej wiary w człowieka.
Karpiom zaś- żeby przeżyły dla następnych pokoleń.



2 komentarze:

  1. 100 % racji pani redaktor.

    serdeczności,

    ztrewq

    OdpowiedzUsuń
  2. !
    ładnie.
    bardzo fajnie. tj bardzo fajnie napisane o chujowych sprawach.

    OdpowiedzUsuń