Lesbijki a sprawa polska. Oto temat dzisiejszych zajęć.
W lutym 2009 miałam okazję wysłuchać wystąpienia niejakiej Anki Zet
dotyczącego dostępności metody zapłodnienia in vitro dla par homoseksualnych.
Autorka wypowiedzi skarżyła się, że ogólnie jest ciężko i że lekarz z pewnej stołecznej kliniki odmówił przeprowadzenia zabiegu ivf znajomej parze lesbijek. I że to skandal etc.
Wysłuchalam całej wypowiedzi dochodząc do następujących konkluzji:
a) drażliwe społecznie sprawy powinny mieć rzeczników odzianych w dobrej marki gajerek i wyposażonych w nienaganny manicure.
Im bardziej freakowaty estetycznie rzecznik, tym gorzej dla celu, o który się walczy. Tym samym pojedynek Anka Zet kontra Wojciech Wierzejski:
kończy się wynikiem 0:1;
b) najpierw stadiony, potem parytety. Powoli. Nie od razu Kraków zbudowano, wywalczmy więc najpierw ustawę bioetyczną dla par małżeńskich, potem spróbujemy wprowadzić tylnymi drzwiami refundację, za kilkanaście/dziesiąt lat przyjdzie czas na lesbijki;
c) naprawdę jestem tolerancyjna, ale występowanie Anki Zet i mnie w ramach jednego panelu sprawia, że moja Sprawa zostaje nadkażona jej Sprawą, przez co obie gówno osiągniemy;
Referowałam to wszystko w samochodzie Staremu, a potem jeszcze paru innym osobom.
W ogóle uważam, że nawyk sprawozdawczy jest pożyteczny, czego dowodzi również ta historia. Gdzieś bowiem między drugim a trzecim rozmówcą zaczęło mi to lekko wonieć.
Przy czwartym fetor dorównywał sytuacji olfaktorycznej w pracowej łazience Starego w chwili kiedy opuszcza ją nasz ulubiony redaktor X.
Proust doświadczał reminiscencyj przy magdalenkach, ale ja jestem siermiężnym produktem rewolucji robotniczo chłopskiej, więc warunkuje mnie ideologiczny smród.
Otóż smród ten wrócił mnie wprost do filmu "Gdyby ściany mogły mówić II".
Nawiasem mówiąc niewyobrażalna wprost chała, porównywalna tylko z- jak mi się wydaje- obrazem "Kawkazskij plennik", Warszawski Festiwal Filmowy rok 1998, w połowie projekcji którego lektor oznajmił widzom zdumionym głosem "o kurwa, skończyła mi się lista dialogowa".
Druga część "Ścian" poświęcona jest lesbijkom i szerzej problemowi coming outu, a dla tej historii ważna jest nowela druga: oto cztery młodziutkie lesbijki idą na uczelniane zebranie sióstr w feminizmie, na którym mają uzgadniać kolejne szczegóły strategii. Tymczasem przystojna szefowa oznajmia im publicznie "wybaczcie, dziewczyny, ale macie kiepski PR, a my najpierw musimy załatwić postulaty feminizmu, a potem, jak starczy czasu i w ogóle, zajmiemy się lesbijkami. Tak że ten, poczekajcie w kolejce".
Dziewczyny się oczywiście oburzają i irytują, a potem jedna z nich znajduje sobie kochankę w typie męskim, reszta się uprzedza, ale wszystko kończy się coming outem i częściowym happy endem.
Celowo zdradzam Wam zakończenie, aby nikt nie wpadł na pomysł wypożyczenia tej szmiry. I uwierzcie, wyświadczyłam Wam przysługę.
Wychwycenie analogii miedzy moim odbiorem słów Anki Zet, a uprzejmą propozycją szefowej feministek jest dość jasne.
Dlatego poprzestańmy na dżentelmeńskim stwierdzeniu, że reakcję wsobną miałam godną Joanny Najfeld i nie dźgajmy już mojej miłości własnej, która i tak na samo wspomnienie tamtej sytuacji dziurawi się niczym rzeszoto.
Właściwą kwestią i pytaniem w przededniu zagłady jest więc to, czy można walczyć o wolność wywalając jednocześnie z wózka inne dyskryminowane grupy społeczne?
Alternatywnym pytaniem, interesującym bossów polskiej prawicy radykalnej, jest czy można walczyć o lokalną Arkadię, gdzie będziemy kultywować cywilizację miłości na pohybel europejskim lewakom i pedałom?
Trzecim natomiast zasadnym pytaniem jest, dlaczego część nas (optymistycznie założę, że ten zbiór jest jednoelementowy i sprowadza się do mnie) ma tak potężne skłonności do oportunistycznego myślenia, że sama przed sobą udaje, że kolejki za podstawowymi prawami człowieka docierają kiedykolwiek do lady? I że kiedyś tam się wróci po te zostawione lesbijki (gejów/wyzysk dzieci z Filipin/inne dołożyć)?
W lecie miałam przyjemność uczestniczyć w kongresie, w trakcie którego poinformowano nas, że przyszłość przed medycyną rozrodu rysuje się jasno i optymistycznie, czego dowodem jest rozszerzenie listy chorób wykrywanych dzięki diagnostyce preimplantacyjnej.
Listę rozszerzono o chorobę Alzheimera, nowotwór trzustki, a także nowotwór piersi.
PGD, diagnostyka preimplantacyjna zarodka, w Polsce wykonywana jest przez jeden tylko ośrodek (drugi wykonuje skan metodą PcGD czyli diagnozuje komórkę jajową jeszcze przed jej zapłodnieniem). Jest to stosunkowo młoda metoda, w 1992 urodziło się w Anglii pierwsze dziecko po zastosowaniu IVF i diagnostyki preimplantacyjnej wykluczającej mukowiscydozę, którą była obciążona rodzina dziecka.
Obecnie PGD można wykonać w kierunku:
> mukowiscydozy
> zespołu Werdniga-Hoffmana
> zespołu Smitha-Lemlego-Opitza
> choroby Huntingtona
> stwardnienia guzowatego
> zespołu Downa
> zespołu Edwardsa
> zesołu Pataua
> zespołu Klinefeltera
> zespołu Turnera
A od niedawna także w kierunku wymienionych przeze mnie na początku chorób.
PGD nie jest związana z niepłodnością, nie jest też procedurą rutynową. Wskazaniami są przede wszystkim nosicielstwo chorób genetycznych i obciążenie rodzinne (m.in.występowanie w rodzinie aneuploidii).
Oznacza to, że każda para, która posiada obciążony wywiad, powinna mieć zapewnioną możliwość podjęcia decyzji o PGD.
Jest to oczywiście równie realne co otrzymanie stu milionówWałęsy, no ale obowiązek informacyjny spełniłam.
Aby dopełnić obrazu nowoczesności Polski dodam, że oba polskie ośrodki wykonujące badania PGD i PcGD są ośrodkami prywatnymi, koszt badania to kilka- kilkanaście tysięcy w zależności od ilości skanowanych chromosomów.
Do tego należy dodać koszt procedury in vitro, bo choć sama PGD nie wiąże się z niepłodnością to jest nieodłącznie związana z in vitro.
Obrazowo tę zależność można porównać do operacji na otwartym sercu:
Nie każde rozcięcie klatki piersiowej pacjenta (in vitro) oznacza zamiar wykonania operacji na otwartym sercu (PGD), ale nie da się przeprowadzić operacji na otwartym sercu bez rozcięcia klatki piersiowej.
Cel PGD sprowadza się bardzo z grubsza do tego samego, do czego sprowadza się cel badań prenatalnych.
Czyli do określenia kondycji genetycznej zarodka jeszcze przed implantacją w macicy. Pobiera się więc jedną komórkę z kilkublastomerowego zarodka (analogicznie: ciałko kierunkowe z oocytu) i poddaje ją badaniom genetycznym. Pobranie komórki nie ma wpływu na zarodek i jego rozwój.
Zarodki wadliwe genetycznie nie są transferowane do macicy (Tak, Tomaszu, giną).
Wprawdzie w naszym szumiącym szopenowskimi wierzbami kraju odwykliśmy od mówienia tego na głos, ale jednym z celów wykonania klasycznego badania prenatalnego jest danie ciężarnej możliwości wyboru przerwania ciąży, jeśli płód jest chory, co gwarantuje jej art. 4a ust. 1 pkt 2 ustawy z 1993 r. "O planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży".
Wersją lansowaną oficjalnie jest zaś ta, że badania prenatalne robi się celem wewnętrznego pogodzenia się z informacją, że dziecko urodzi się chore.
Ponieważ jednak wszyscy jesteśmy dorośli i część z nas wierzy w miraż zwany prawami człowieka, to proponuję trzymać się wersji, że mimo wszystko chcielibyśmy ich przestrzegać i widzimy w tym sens.
Co dotyczy również dorosłych kobiet.
PGD ma nad badaniami prenatalnymi istotną przewagę: jeśli okaże się, że zarodek jest obciążony np. Zespołem Patau nie zostanie transferowany do macicy, co jest na wielu poziomach mniej problematyczne niż terminacja ciąży w 16-20 tygodniu, kiedy to z reguły napływają polską pocztą wyniki inwazyjnych badań prenatalnych.
Jednak, i tu się koloniści mogą zdziwić, nie dotarliśmy jeszcze do sedna problemu.
Sednem problemu jest słowo, które ostatnio święci triumfy w mediach, mianowicie eugenika.
Jak długo poruszamy się w obrębie zespołów Pataua, Edwardsa względnie Dystrofii Mięśniowej Duchenne'a, tak długo sytuacja wydaje się być względnie prosta.
Ale zakładając, iż w ogóle dopuszczasz w swojej wyrodnej wyobraźni, czytelniku, morderstwo Nienarodzonego (kerownik wybaczy, znów czytałam Frondę, pardąsik), to prawdopodobnie mogłoby czynić Ci różnicę, czy usuwasz płód, dla którego poród będzie jednocześnie wyrokiem śmierci (lub rychłej śmierci), czy też płód posiadający gen BRCA1, który nosiciela obciąża osiemdziesięcioprocentowym ryzykiem zachorowania na raka piersi.
Rak piersi, jak przypuszczam, choć mało atrakcyjny, nie jest najgorszym, co może przydarzyć się człowiekowi. Zwłaszcza człowiekowi, który z góry wie, że ma tylko 20% szans na zdrowie, może zatem próbować różnych zachowań prewencyjnych lub wręcz poddać się profilaktycznej mastektomii i zdecydować na protezę.
Nawet jeśli nie jest to najfajniejszy z możliwych plan na życie to jednak daje pewne perspektywy.
W tym punkcie zresztą ja i dr Paul Serhal znacząco się różnimy w ocenie, co prawdopodobnie nie zakłóca spokojnego snu doktorowi Serhalowi, pokazuje za to, że mówimy o kwestiach nieoczywistych, a w każdym razie zdecydowanie wartych publicznych debat.
W kraju Lecha i Syrenki oczywiście się one nie odbędą, bo u nas wszyscy rodzą się zdrowi i krzepcy, a na oddziały onkologiczne trafiają co najwyżej dlatego, bo jedli żywność modyfikowaną albo palili papierosy.
W tym miejscu przypomina mi się bardzo a propos rozmowa Szymona Hołowni z profesorem Kazimierzem Szałatą o tym, że mieszkańcom zgniłego Zachodu coraz mniej wystarcza sam dar życia, za to coraz bardziej wykłócają się o jakość tego życia.
Teza Szałaty jest następująca: podczas gdy Europa oraz Ameryka Północna doszły do niebezpiecznego etapu wartościowania życia, w Afryce życie wciąż jest wartością samą w sobie. Tu Szałata przywołuje swoje osobiste doświadczenia:
Od dawna pracuję na rzecz trędowatych i kilka lat temu w Niamey, stolicy Nigru w Afryce Zachodniej, uczestniczyłem w ich święcie. Po uroczystościach na środku areny zauważyłem coś, co mnie przeraziło. Nie wiem, jak się ten człowiek poruszał, nie miał rąk ani nóg - jakieś kikuty, po prostu pełzał po piasku, wzbudzając tumany kurzu. Twarz też miał potwornie zdeformowaną, ale uśmiechniętą. Powiedział mi tylko jedno: piętnaście lat temu został wyleczony z trądu i żyje. (..)
Jan Paweł II powtarzał, że przyszłością świata jest Afryka. Kiedy tego słuchałem, myślałem, że to taka podlana ekstrawagancją kurtuazja wobec biednego kontynentu. Odkąd zacząłem tam jeździć, dostrzegam, że Papież miał rację. Łysy chłopak z Polski chce skończyć życie, bo nie jest w stanie sprostać jakiejś wydumanej przez siebie wizji. Nieporównanie bardziej poraniony człowiek z Niamey żyje w realnym świecie, ma realne problemy, nie rozpacza, że nie jest Tomem Cruise'em. W Europie wali się oświeceniowa wizja świata i człowieka, a nowej wciąż nie widać i błądzimy jak dzieci we mgle.
A ludzie w Afryce są wolni od tych oświeceniowych i postoświeceniowych schematów. Oni mają kompas, który my zgubiliśmy - naturę. Zamiast zmagać się z pytaniami, czy życie to proces biologiczny, czy psychiczny, szukają smaku tego życia. Na drugiej półkuli nadal funkcjonują pojęcia takie jak tajemnica, u nas zamieniona na niewiedzę, powołanie - tu przekształcone w karierę, czy szczęście - przerobione przez nas na sukces. I dlatego mniej jest tam pomyłek w ocenie wartości własnego życia. Nie ma szwajcarskich klinik, gdzie chory człowiek otoczony niemą litością bliskich przy relaksacyjnej muzyce może wypić śmiertelny koktajl z leków przeciwbólowych i usypiających.
Całość wywiadu tutaj, całą książkę zresztą polecam.
Nie byłam nigdy w Niamey, byłam w miejscu teoretycznie daleko bardziej cywilizowanym wg europejskich kryteriów, czyli w Nairobi, gdzie nota bene mieści się siedziba ONZ. W związku z tym pozwolę się podzielić zgoła przeciwnym wrażeniem.
Na ulicach Nairobi widziałam kilkuletnie dzieci ulicy z tubkami butaprenu na szyjach. Nie dożywały na ogół dojrzałości, wcześniej wykańczał je albo AIDS albo zbliznowacenie płuc.
Prawdę mówiąc tam, gdzie Szałata widzi afirmację życia ja widziałam jego straszne marnotrawienie z powodu nędzy, braku edukacji, braku opieki medycznej, braku sprawnie działających struktur socjalnych.
Braku- uwaga, teraz wprowadzę termin, który rozdrażnia koleżanki i kolegów z portalu na literę F- wolności wyboru, bo warunkiem wstępnym zaistnienia wolności wyboru jest uprzednie zaistnienie możliwości wyboru.
Trudno mówić o możliwościach dziecka, którego matką jest nairobiańska nieletnia dziwka (pozdrawiam, Marcinie K.), i które na ulicę trafia niemal po urodzeniu lub w krótki czas po nim, kiedy tylko osiagnie etap dojrzałości do hordy (ok. trzeciego roku życia).
Oczywiście istnieją przeróżne fundacje i stowarzyszenia, ale jest ich zbyt mało w stosunku do potrzebujących dzieci, poza tym na noc ośrodki społeczne są zamykane, więc dzieci z powrotem idą na ulicę.
Teza Szałaty, nie wyrażona oczywiście wprost, bo na to profesor jest za subtelny i za dobrze wychowany, jest więc taka, że nam w Europie się po prostu z dobrobytu w dupach poprzewracało, skoro mając pełny brzuch, bieżącą wodę w water closecie i pilota obsługującego kablówkę rozważamy możliwość dobrowolnego przerwania swojego życia, miast tańczyć po łąkach i lasach, i dziękować, że nie urodziliśmy się w Nairobi.
Spodziewam się, że gdybym znalazła się na bezludnej wyspie moim głównym marzeniem byłoby znalezienie wody pitnej.
A jednak kiedy piszę te słowa oddaję się w całości rozważaniu, czy Stary wpadnie na to, żeby kupić porządną herbatę aromatyzowaną, bo wczorajsza Gold Tea Liptona zupełnie mi nie smakuje.
Gdybym natomiast miała się skupić na marzeniu z cyklu "pokój dla świata" to życzyłabym sobie, aby każdy mieszkaniec tej planety miał dzisiejszego wieczora zmartwienia nie poważniejsze niż Gold Tea or not Gold Tea, nie zaś tego, abyśmy wszyscy pospołu pełzali w kurzu ciesząc się tym, że konik tu był.
Ale co do paru kwestii zgadzam się z doktorem Szałatą.
Na przykład co do tego, że nie umiemy rozmawiać o trudnych sprawach, z naciskiem na śmierć i towarzyszące jej dylematy.
Z naciskiem na zagadnienia etyczne, bo mało kto w Polsce wie, że etyka jest nie tylko katolicka, a nawet wręcz przeciwnie.
Z naciskiem na otwarte pytanie o to, czy świadome urodzenie dziecka z wadą letalną jest szlachetnym miłosierdziem czy raczej egoizmem zaniechania.
A to nas wraca do pytania o PGD.
"PGD się rozwija" poinformowała mnie Anna Veiga. Rozwija się tak dobrze, że możemy się spodziewać dalszych rozszerzeń listy wykrywanych schorzeń.
Ha.
I tu się, Drogi Watsonie, znów zjawia ten brzydki problem zagłady oraz określenia jej terminu.
Badamy zatem blastomer trzydniowego zarodka i widzimy, że zarodek jest obciążony zespołem Pataua. Informujemy parę. Para decyduje, że nie transferuje zarodka ergo nie zachodzą w ciążę ergo nie rodzą dziecka, które umrze +- w ciągu roku od narodzin.
Ergo zarodek zostaje zniszczony.
Choć dar życia jest darem pięknym i bezcennym, to zachodzi możliwość, iż otrzymanie tego daru wraz z wadami nerek, napadami drgawek, wadami serca, ubytkami skóry skalpu, rozszczepami wargi i podniebienia czy hipotonią mięśniową, a do tego z wyrokiem śmierci w ciągu maksimum trzech lat, jest mało miłosierne z punktu widzenia chorego dziecka.
Tak się albowiem składa, iż dzieci z zespołem Pataua nie mają uszkodzonego systemu nerwowego, więc w pełni odczuwają ból wynikający z ich kondycji.
Rozumiem i szanuję, iż doktor Szałata może widzieć piękno i wyższą wartość w powołaniu na świat dziecka chorego na śmiertelną chorobę genetyczną. Być może mam ubogie życie wewnętrzne, ale ja widzę w tym wyłącznie okrucieństwo i żadnych wartości dodanych.
Schody jednak zaczynają się w chwili, w której embriolog mówi rodzicom "Zespołu Pataua nie ma, ale zarodek jest obciążony ryzykiem zachorowania na chorobę Alzheimera". No i co teraz?
To właśnie wątpliwości biologa Stanisława Cebrata, którymi dzieli się z czytelnikami Tygodnika Powszechnego:
1. Obecnie coraz częściej wraz z techniką in vitro stosuje się badania genetyczne, tzw. preimplantacyjne – zarodek jest poddawany badaniom genetycznym przed wprowadzeniem do macicy. Co więcej, wręcz zaleca się FIVET, jeżeli ryzyko urodzenia dziecka z wadą genetyczną jest wysokie. Rozważmy więc sytuację, w której rodzice są nosicielami genu anemii sierpowatej (nosiciel jest zdrowy, ale jedna z dwóch kopii danego genu jest defektywna, druga – dobra). Dziecko dziedziczy jedną kopię od matki, drugą – od ojca. Jeżeli od obojga otrzyma uszkodzone geny, będzie chore, co w przypadku wielu chorób tak dziedziczonych może się zakończyć jego przedwczesną śmiercią. Badania genetyczne potrafią wykryć uszkodzone kopie jeszcze przed implantacją zarodka do macicy. Tak więc: przygotowuje się kilka zarodków, z których niektóre będą miały obie kopie genu uszkodzone (z tych zarodków urodziłyby się dzieci chore), niektóre – tylko jedną kopię uszkodzoną (dzieci byłyby zdrowymi nosicielami), inne z obiema kopiami prawidłowymi. Które z zarodków mają szansę na implantację? To oczywiste, że tylko te z „trzeciej opcji”; pozostałe będą dyskryminowane. Rozumowanie jest proste – po co skazywać człowieka na tę samą procedurę, gdyby w przyszłości trafił na partnera będącego nosicielem tego defektu, i dlaczego mielibyśmy zachowywać w puli genetycznej defektywny gen?
Stosowanie tej procedury zaleca się w przypadku defektów występujących bardzo często w populacji. Dlaczego jednak defektywne geny, prowadzące do śmierci, a zatem do „samoeliminacji”, występują tak często? Otóż okazuje się, że defektywny gen może być korzystny dla nosiciela (tj. tej osoby, która posiada jedną kopię defektywną i jedną prawidłową). Tak się właśnie dzieje w przypadku anemii sierpowatej – nosiciele są bardziej odporni na malarię. Na malarię wciąż umiera na świecie ponad milion ludzi rocznie, a na anemię sierpowatą? Podobnie jest z innymi genami, np. jedna osoba na 25 jest nosicielem defektywnego genu odpowiedzialnego za mukowiscydozę, ale jednocześnie jest bardziej odporna na infekcje przewodu pokarmowego. Tak więc to cholera, tyfusy i czerwonki wzbogaciły naszą pulę genetyczną o te defektywne geny. Czy jesteśmy pewni, że takie choroby nam już nie zagrożą i możemy te geny usunąć z puli genetycznej człowieka?
2. Obawiam się, że FIVET łamie te naturalne bariery, a – być może – jest stosowany, gdy te bariery właśnie nie dopuszczają do naturalnego zapłodnienia (mogą się one pojawiać nie tylko w przypadku bliskiego pokrewieństwa rodziców). Gdyby tak było, należałoby się spodziewać, że FIVET prowadzi do częstszego urodzenia się dziecka z defektem genetycznym.
Do tej pory w wyniku zapłodnienia in vitro urodziło się kilkaset tysięcy osób (według niektórych wyliczeń około miliona). Szacuje się, że na świecie wykonuje się tych zabiegów blisko pół miliona rocznie. Gdyby prowadzono statystyczne badania na temat kondycji zdrowotnej tych ludzi, mielibyśmy obecnie świetne dane dla „za” lub „przeciw” stosowaniu tych technik. Niestety, danych nie ma. Przypuszczam, że jeśli byłyby sprzyjające laboratoriom przeprowadzającym FIVET, opublikowano by je.
Powiało grozą, więc po kolei:
1. Autor wychodzi z założenia, że informacja o obciążeniu zarodka jest równoznaczna ze zniszczeniem zarodka.
Właściwie dlaczego? Rozwiązanie tego dylematu może być proste technicznie i prawnie. Tak jak dodatni wynik badania prenatalnego dla zespołu Downa może być podstawą do legalnego przerwania ciąży, tak uzyskanie informacji, że dziecko jest płci żeńskiej już nie. Zatem: Zespoł Pataua- tak, nosicielstwo genu odpowiedzialnego za cukrzycę- nie.
To nie są kwestie, które rozstrzygają się w ciemnych zaułkach suburbiów, a kwestie, które można i trzeba dookreślać prawnie.
Z drugiej strony to fanstastycznie, że para zyskuje wiedzę o możliwych obciążeniach dziecka. Daje to na przykład możliwości podjęcia odpowiednio wczesnych działań terapeutycznych, a wiec szansę, której większość chorych jest pozbawiona.
2. Gdyby pan profesor śledził PubMed, publikacje WHO, ESHRE i HFEA to nie musiałby postulować wyważania drzwi, które są już otwarte.
Na temat kondycji zdrowotnej dzieci poczętych w wyniku in vitro versus dzieci poczętych naturalnie, powstały tysiące opracowań, w samym PubMedzie jest ich kilkaset.
Odpowiedź na wątpliwości prof. Cebrata jest materiałem na osobną notkę, którą kiedyś popełnię, dziś zaś odpowiem hasłowo.
Weźmyż dla przykładu badania duńskie.
Wykazano, że dla grupy dzieci poczętych naturalnie ryzyko wystąpienia dziecięcego porażenia mózgowego wynosi 0.18% ryzyka bezwzględnego, zaś dla grupy dzieci poczętych ivf to ryzyko wynosi 0,58%. (Parental infertility and cerebral palsy in children. Human Reproduction journal, November 2010)
Dodatkowo badania odnoszą się do grup dzieci, z których najmłodsze zostały urodzone w roku 2003, a od tego czasu wykazano, że zalecenie transferów pojedynczych (stosowane obecnie jako wytyczna ESHRE w całej Europie) obniża ryzyko MPD, gdyż ryzyko wydaje się korelować z wystąpieniem ciąży mnogiej, a nie z techniką zastosowaną do uzyskania ciąży:
For the period 2004-2007 when the rate of multiple births fell to less than 10% in Sweden, the risk of cerebral palsy after IVF was the same as for babies conceived spontaneously. The authors concluded that any slight increase in cerebral palsy was "most likely a consequence of an increased risk of neonatal morbidity, notably associated with multiple births("Cerebral palsy in children born after in vitro fertilization. Is the risk decreasing?" European Journal of Paediatric Neurology, May 2010)
Zatem mamy mniej niż 0.58% ryzyka zachorowania na MPD w grupie dzieci poczętych in vitro w stosunku do 0,18% dla dzieci poczętych naturalnie.
To dopiero początek genetycznego Rocky Horror Show:
Ryzyko wystąpienia cukrzycy u dziecka, którego matka jest chora na cukrzycę wynosi 5%. Jeśli choruje ojciec- 2,5 %. Gdy chorują oboje ryzyko wzrasta do 20%.
Omówiliśmy dopiero ryzyko dla cukrzycy typu pierwszego, na którą choruje ok. 10% chorych. Jeszcze gorzej jest z cukrzycą typu drugiego. Tu ryzyko odziedziczenia cukrzycy po chorym rodzicu wynosi prawie 50%
Dodatkowo cukrzyca typu pierwszego wiąże się z większym ryzykiem wystąpienia u dziecka neuropatii (2,2%), retinopatii (9,9%) czy nefropatii (7,2%). Jeśli choruje dwoje rodziców wskaźniki są jeszcze wyższe:
http://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/17878250
A teraz odwagi: to była tylko cukrzyca. Mam wielką ochotę zanalizować jeszcze nowotwory piersi i choroby układu krążenia.
To jednak zostawmy faktycznie na inną notkę i skupmy się na konkluzji: wyższe ryzyko wystąpienia niektórych chorób dla grupy dzieci poczętych ivf istnieje.
Jednak nie wynika z zastosowanej metody, a z ograniczeń wynikających z samej niepłodności. Pytanie, co dalej zrobimy z informacją, że niepłodność jako taka zwiększa ryzyko wystąpienia różnych chorób u potomstwa? Zakażemy prokreacji? A skoro niepłodnym pogrozimy palcem to dlaczego nie diabetykom?
Panie Staszku, powiem Panu jak Polak Polakowi przy flaszce: w mojej rodzinie w ciągu ostatniego półwiecza nie było zgonu z innego powodu niż nowotwór jamy brzusznej lub choroba układu krążenia. I Pan naprawdę sądzi, że największym zmartwieniem moich synów jest zwiększone do 0,58% ryzyko wystąpienia MPD?
Tak że do ksiąg odsyłam, a jeśli idzie o zagrożenia związane z PGD to uważam, wzorem redaktora Pospieszalskiego, że warto rozmawiać. Ale o genach defektywnych w zaproponowany przez prof. Cebrata sposób gadać mi się nie chce, bo jest to sposób tendencyjny. Jako jednak człowiek wielkiej wiary w drugiego człowieka wierzę, że panu Stanisławowi wyszło tak tylko przypadkiem.
Nie ma, nie ma na nic gwarancji na tym najlepszym ze światów. Ani na to, że urodzimy się godnie, ani też, że umrzemy godnie.
Lęki duszne profesora Cebrata podsumowuje celnie czytelnik prozy Tomasza Terlikowskiego. Celnie, bo nie jest profesorem, wiec wypada mu ująć temat w sposób uproszczony, ale za to lepiej niż u Cebrata oddający sedno niepokojów:
Noooo....wizja przerażająca, ale bardzo prawdopodobna. Nigdy bowiem nie zatrzymujemy się, kiedy jakieś drzwi zostaną uchylone. Otwieramy je na oścież. Eugenika na poziomie prenatalnym - to może być tylko początek.
Ha, i tu cię mam, Czytelniku.
Co zabawniejsze: masz rację i jej nie masz jednocześnie.
Eugenika brzmiąca niczym imię młodszej siostry błogosławionej Jozafaty z Hordaszewskich, jest jednym z tych pojęć, które otula- proszę mi wybaczyć, daję się chwilowo uwieść przebogatej w środki stylistyczne prozie Tomasza T.- ulubiony nasz woal obłudy.
Odwołajmy się do początku eugeniki w historii ludzkości. Proponuję trzy umowne terminy, ale jestem otwarta na dyskusję:
- ok. 370 pne czyli data śmierci Hipokratesa z Kos;
- 1541 czyli data śmierci Paracelsusa, ojca medycyny nowożytnej;
- 1928, odkrycie penicyliny przez Aleksandra Fleminga;
Osobiście obstawiam tę trzecią datę. Może dlatego, że jestem siostrzenicą osoby, która w wieku ośmiu miesięcy zachorowała na zapalenie opon mózgowych i jako jedyna spośród czworga chorych na ZOM niemowląt została w 1949 roku poddana eksperymentalnemu leczeniu streptomycyną (rodzice pozostałych trojga dzieci nie wyrazili zgody na leczenie). Jako jedyna przeżyła.
Zatem na własnej skórze- czy raczej na rodzinnym drzewie genealogicznym- doświadczyłam działania eugeniki pośredniej, którą jest ingerowanie w plany natury alias Boga. Alias co sobie stryjna życzy podstawić w to miejsce.
Gdyby albowiem moja ciotka nie została wyleczona, jej geny zostałyby trwale usunięte z puli ludzkości wedle wskazania samej matki natury. No ale ich nie usunięto.
Kolejne bliskie mi osoby na czarnej liście eksterminacyjnej Natury to:
- dwie kuzynki (obie przyszły na świat w wyniku cesarskiego cięcia z powodu niewspółmierności miednicy ich matki);
- mój osobisty brat, zapalenie płuc w wieku dwóch miesięcy, wyleczony doksycykliną;
Żyją i cieszą się doskonałym zdrowiem, podobnie jak, podejrzewam, członkowie rodzin przeciwników eugeniki i sami przeciwnicy eugeniki.
Z eugeniką bowiem problem jest taki, że dostrzegamy ją na poziomie zaawansowanym czyli na przykład PGD, natomiast ignorujemy na poziomie elementarnym czyli na poziomie działań zwiększających nasze szanse pozostania w grze.
Trudno powiedzieć, od którego momentu ludzki genotyp jest osłabiany przez co ulega systematycznej degeneracji. Zaczęło się od amputacji kończyn opracowanych przez Hipokratesa? Czy od jatrochemicznych innowacji Paracelsusa?
Osłabiony jest w każdym razie do tego stopnia, że w połączeniu z czynnikami środowiskowymi, do 2030 roku problem niepłodności będzie dotyczyć co trzeciej pary w wieku rozrodczym, a nie, jak dziś, co piątej.
Sytuacja z nowotworami wygląda niestety jeszcze gorzej.
Alternatywą jest na przykład pozwolić umrzeć swojemu dziecku na szkarlatynę i mieć nadzieję, że miliony rodziców postąpią tak samo, co umożliwi naturalnej selekcji ponowne rozwinięcie skrzydeł. Nie sądzę jednak, aby większość ludzi była tym konceptem na serio zainteresowana.
Teraz zmienimy na chwilę kierunek rozważań i wrócimy do Afryki, ale nie do Niamey ani Nairobi. Poprowadzi nas Marcin K. i fragment jego prozy, który ostatnimi czasy wywołał ferment w polskiej sieci:
Prawdę mówiąc od pierwszej mojej wyprawy do północnej Afryki mam pewną słabość do małych Arabek. "Czarodziejki" - powiedział o nich Adam rano przy promie, kiedy dziewczynka może dwunastoletnia, z figlarnie opartą na biodrze ręką patrzyła na niego z żarem, przed którym nie ma ucieczki. To dobre słowo, czarodziejki. W Dajr al-Madinie odnalazłem wśród oblepiających mnie dzieci takie śliczne małe zwierzątka. Miałem w portfelu kilka banknotów. Może trzy funty. W hotelu dwudziestopięciofuntówki. Je uszczęśliwia funt, nawet dwadzieścia pięć piastrów. Przychodziły mi do głowy myśli występne, że za dwudziestkę mógłbym taką pachnącą miodem, śniadą dziewczynkę wziąć do swojego hotelu i pieścić przez wiele godzin. Świństwo, ale potworną miałem na to wówczas ochotę
Jesli ktoś uważa, że zamierzam się pastwić nad domniemanymi ciągotami pedofilnymi Marcina Kydryńskiego to jest w błędzie.
Zastanawiam się po prostu, jak to się dzieje, że podczas gdy my w katolickiej Polsce rozważamy, czy chora na raka ciężarna ma moralne prawo usunąć ciążę i przeżyć, czy raczej powinna zdecydować się na pochwalną notkę post mortem w Gościu Niedzielnym, nasze dziennikarskie i naukowe elity rozpływają się nad śniadymi, dwunastoletnimi zwierzątkami lub sławią jakość duchowego życia kaleki z Niamey?
Zgadnę raczej niż stwierdzę: najstarsza latorośl państwa Kydryńskich, jedenastoletni Franciszek, nie zalicza się do pachnących miodem zwierzątek, prawda?
Tak myślałam. To kategoria zarezerwowana dla Tamtych.
Nasi tutejsi są chronieni prawami dziecka i ustawą o równym statusie.
Nasi niepełnosprawni mają natomiast Kartę Praw Osób Niepełnosprawnych, renty, refundację leczenia i sprzętów oraz- no dobra, bez złośliwych komentarzy- PFRON.
Ba, ja też uważam, że to za mało. I że rozwój infrastruktury nie nadąża za potrzebami niepełnosprawnego obywatela.
Ale proszę zważyć, że w Niamey niepełnosprawny obywatel RP mógłby się co najwyżej potarzać w pyle (za to z uśmiechem szczęścia, nie zapominajmy o uśmiechu!).
Skoro więc już jesteśmy przy konkluzjach, że jak przygoda to tylko w Niamey, to wróćmy do PGD i innych tam.
No dobrze. Diagnostyka preimplantacyjna to jedno, ale ciąża jako taka jest męcząca, nieestetyczna, ponadto kończy się bolesnym porodem.
W zasadzie po co przeżywać niedogodności w imię finalnego otrzymania blondwłosego bobo, skoro wyrośnięte śniadoskóre zwierzątko mogłoby to zrobić za nas za jedyne dwadzieścia pięć, powiedzmy, baksów?
Oto całkowicie legalna oferta dotycząca usług hinduskich surogatek. Tutaj zaś entuzjastyczny artykuł o baby-farms zakładanych niemal hurtowo w krajach tzw. Trzeciego Świata.
Zaraz, czekaj Watsonie, ale po cholerę jechać aż do Indii? Nie da się bliżej?
Da się, ale będzie trudniej, bo w krajach, które Marcin Kydryński uznaje za cywilizowane, a prof. Szałata za rozwydrzone dobrobytem, kobiety na ogół nie są na tyle zdesperowane, aby udostępniać własne macice za kilka tysięcy złotych. Jeśli to robią to z innych pobudek.
W krajach cywilizowanych cywilizowanym kobietom roi się na przykład coś takiego:
I am have been a surrogate mother five times. I got involved with surrogacy back in 1994, and felt it was something I was willing and able to do to help others. Not only did I carry 5 children for infertile couples, I also got heavily involved with helping as many as possible through supporting as many people as possible with my experiance. In 2002 I felt there was a need for a new organisation in the UK, as I had a vision of how surrogacy should be and wanted to make this happen. Through starting this Organisation and putting my full experiance into it, it has grown into a place where many couples have became families. My feeling is that surrogacy should not be a business transaction, but should be based on friendship and once a child comes along, a life long friendship. I have also now became qualified as a counsellor and use my qualification to help counsel Intended Parents and Surrogates, and help them decide if surrogacy is for them.(Caroline O'Reilly, wprowadzenie do sesji 11, 26th Annual Meeting of the ESHRE, 2010.28.06, Rzym)
Nie dość, że za darmo, to jeszcze z oczekiwaniami wzajemnej odpowiedzialności!
A indyjskie zwierzątko weźmie 25 baksów i zniknie z życia drogich białych dobroczyńców i ich dziecka, czyż to nie atrakcyjniejsza perspektywa?
Ale poczekaj, Tomasz, czy to, że brytyjska surogatka postuluje rozwój surogacji opartej na zasadzie daru serca nie oznacza, że koncepcja cywilizacji śmierci jakby nam się rozsypuje?
I że ofiarowanie ludziom wolności wyboru niekoniecznie musi oznaczać, że będą gwałcić nieletnich, wciągać kokę i zarzynać króliczki?
Dobra, żartowałam. Oczywiście, że właśnie to oznacza.
Ostatecznie przyszłością ludzkości jest zamordyzm etyczny i namnażanie zakazów oraz rozkwit czarnego rynku w krajach uboższych. Inwestowanie w edukację i równość, wiara w humanizm i praca nad jakością społecznych relacji nie mają najmniejszego sensu, you're right.
Profesora Szałaty z różnych względów nie postawiłabym w szeregu obok Marcina Kydryńskiego, ale zdaje się łączyć ich to, że obaj wierzą w dogmat Tam i Tu, My i Tamci.
W ten sam dogmat wierzy też zresztą mój ulubiony prawicowy publicysta, tylko wyciąga z niego na tyle osobliwe wnioski, iż może się wydawać, że ma zupełnie inne założenia niż Kydryński.
Tymczasem spójrzmy:
Tu i My podlegamy pewnym prawom, które należą nam się na mocy urodzenia. Na przykład możemy zdecydować, czy korzystamy z opieki paliatywnej, czy też (o ile jesteśmy Holendrami) chcemy poddać się eutanazji. Przed eutanazją wszelako mamy dostęp do bezpłatnej opieki psychologicznej. Możemy pojechać do kina, gdzie od lat regularnie montuje się podjazdy dla pojazdów osób niepełnosprawnych.
Możemy się leczyć korzystając z nowoczesnych technologii.
Nasze dzieci uczą się, że istnieją prawa człowieka, w tym Prawa Dziecka i że kiedy wujek daje cukierka zapraszając jednocześnie do auta to należy wujkowi powiedzieć "nie", uciekać i powiedzieć o tym opiekunowi.
Jednym słowem, no fatalnie jest, fatalnie po prostu, zmierzamy ku przepaści.
Z kolei w Niamey, Cheruturuthy, Nairobi jest fantastycznie. Wprawdzie możemy nie dożyć adolescencji, ale jeśli już dożyjemy to ubaw po pachy. Będziemy mieć żar w oczach i miodową skórę, będziemy owiewani pachnącym szafranem wiatrem.... zapomniałam o jakimś grafomańskim epitecie?
Oczywiście doświadczymy też szeregu pozytywów wynikających wprost ze specyfiki lokalnej kultury, to prawda, ale czy silne poczucie wspólnotowości trędowatego w Niamey naprawdę wystarcza, aby przybysz z Zachodu miał podstawy do zaklasyfikowania go jako szczęśliw(sz)ego?
Wszak w Europie mógłby otrzymać refundowane protezy kończyn oraz przejść operacje rekonstrukcyjne tkanek miękkich. Uczestniczyć w grupie wsparcia. Korzystać z Internetu. Żyć dłużej i w większym komforcie.
Trędowaty mieszkaniec Niamey o tym nie wie, jego świat się kończy na granicy Niamey.
Ale świat Szałaty nie.
To wszystko może nasunąć komuś błędne przypuszczenie, że uprawiam tu europocentryzm.
Nie.
Nieśmiało sugeruję, że problemem współczesnego świata nie jest ani wizja małżeństw homoseksualnych, ani adopcja dzieci przez lesbijki ani triumf cywilizacji śmierci.
Problemem jest nierówna dystrybucja środków na przykład.
Problemem jest też to, że dla niektórych ludzi uchodzących powszechnie za kulturalnych i wykształconych, kontakt z inną kulturą oznacza jednocześnie spuszczenie ze smyczy i przyzwolenie na złamanie zasad obowiązujących w kulturze rdzennej.
Stąd niemiecki wirtuoz jedzie do Tajlandii na rżniątko z dwunastolatką i dziwi się, że jednak ma nieprzyjemności z tego tytułu. A przecież za dwieście bahtów powinna go po sygnecie całować, bo wspiera zarówno jej rodzinę, jak i gospodarkę królestwa Tajlandii.
Problemem wreszcie jest to, ze wolność jednostki, stanowiąca moim skromnym zdaniem jedno z największych cywilizacyjnych osiągnięć naszej kultury, przyjmowana jest z wielkimi oporami intelektualnymi i jeszcze większą dozą lęku.
Oto rozwiązania postępowych konserwatystów.
Po pierwsze skutki uboczne wolności- a te są i będą, co do tego zupełna zgoda- należy wypychać poza naszą Arkadię, gdyż straty własne Hindusek czy Ukrainek (a także, niespodzianka, Polek. W jednej z największych światowych baz surogatek naliczyłam siedemnaście ogłoszeń rodaczek, a to tylko na pierwszych pięciu stronach) są zaledwie stratami smagłych zwierzątek, a tymi nie należy sie nadmiernie kłopotać.
Po drugie najlepszym rozwiązaniem problemów wiążących się z rozwojem najnowszych technik medycznych jest zakazanie stosowania najnowszych technik medycznych. Proste.
Optymalnym byłoby zakazać w ogóle rozwoju, ale tu już nawet sam Tomasz Terlikowski rozumie, że to mało realne. Skoro jednak mus to chociaż za miedzą, a nie w Polsce.
Po trzecie: jeśli mimo wszystko kłują nas skrupuły to warto przypomnieć sobie, że in tarzanie w piachu veritas, więc nie powinniśmy współczuć tym, którzy duchowo są od nas o tyle bogatsi. Tak, teraz możemy już zadzwonić po KFC i pomyśleć z prawdziwą zazdrością o nigeryjskich dzieciach, które umierają wprawdzie z głodu, ale za to w zrozumieniu dla Tajemnicy i Wartości Życia.
I znów zmiana kadru: jednym z lepszych dowcipów ostatnich miesięcy były obchody 30lecia Solidarności, podczas których dowiedzieliśmy się, że idea solidarności z drugim człowiekiem jest pryncypium pryncypiów. Pod warunkiem, że ten drugi człowiek głosuje na Jarka.
Zresztą nawet gdyby wywalić z równania Jarka i wstawić tam Zdziśka, Mietka albo Włodzimierę to nie zmienia to niczego.
Jedno z najpiękniejszych i najbardziej wartościowych społecznych doświadczeń opierające się na solidarności z drugim człowiekiem, będące realizacją europejskiego humanizmu w jego czystej emanacji, trzydzieści lat później okazuje się być angielskim klubem, do którego mają wstęp tylko ci z pieczątką najwyższej koszerności.
Rozszerzając to nieco bardziej i już poza Prezesa: w społeczeństwie współczesnym ukształtowanym w dużej mierze dzięki Solidarności, solidarność jest ważna do momentu, w którym podmiot naszych działań jest biały, jest hetero, jest płodny (dobra, może być niepłodny, ale niech chociaż adoptuje duchowo sierotę somalijską) i jest katolikiem.
Reszta jest po pierwsze marginesem, po drugie musi sobie na razie poradzić sama.
Bo tak już jest świat urządzony, albo tak chciał Bóg o dowolnym imieniu, albo dlatego, bo smagłe zwierzątka są po prostu rozkoszne i nie należy psuć ich słodkich główek rojeniami o równości. Jeśli się je zepsuje to dyszące z żądzy afrykańskie samice zostaną wyparte przez Afrykanki zmierzające do pracy w korporacji. I to będzie okropne dla Marcina Kydryńskiego.
Jeśli mamy w sobie resztki poczucia obciachu to ewentualnie możemy dodać, że kiedyś po tę resztę wrócimy. Kiedy już postawimy wszystkie Świątynie Opatrzności Bożej, stadiony, nowy dworzec centralny, autostrady, położymy na Wawelu co bardziej zasłużonych.
Rozliczymy równych i równiejszych, wydamy antologię Budowniczych Solidarności w trzech zróżnicowanych edycjach, po jednej dla każdego ugrupowania politycznego. I osobną dla Jarka, niech się chłopina nacieszy.
Wtedy być może- ale tylko być może- zdecydujemy się wysłuchać, co tam mają do powiedzenia środowiska LGBT i co o solidarności mówią wykluczeni.
Być może nadejdzie nawet taki czas, aby wprowadzić na salony temat solidarności globalnej i zastanowić się, czemu żyjemy w zupie.
Częścią naszej gęstej zupy jest na przykład to, że polskie pary homoseksualne jak najbardziej mogą adoptować dzieci korzystając ze ścieżek proceduralnych adopcji przez osobę samotną. Sytuacja jest tu identyczna niemal jak z zapłodnieniem in vitro: wykonuje się je w Polsce z powodzeniem od dwudziestu dwóch lat, tymczasem niektórzy postępowi Polacy są skłonni nawet pozwolić na legalizację tej metody (sic!).
Pary homoseksualne od wielu lat wychowują więc wspólnie dzieci, mogą ubiegać się o adopcję, mogą korzystać z AID i in vitro, a w tym samym czasie polskie społeczeństwo zawzięcie dyskutuje, czy gejom wolno wychowywać dzieci i ewentualnie co by się stało, gdyby im za pierdylion lat na to pozwolić.
Tak, nie masz ci jak dobra, gęsta zupka.
Naturalnie to nie wyczerpuje problemu, bo zakładam, że para żyjąca w szczęśliwym związku jednopłciowym chciałaby o tę adopcję występowac jako para, a nie jako "osoba samotna". I chciałaby móc leczyć się jako para, a nie jako żona, której mąż nie może przybyć na wizytę, bo ma absorbującą pracę.
Niemniej stopień oderwania od rzeczywistości cechujący zresztą większość naszych społecznych debat jest po prostu rozczulający.
Rozczulające jest też to, że u nas się nie rozmawia w tonie racjonalnym i chłodnym, gdyż jest przecież oczywiścieoczywiste, że istnieje jedyny słuszny światopogląd, a wszystko, co jest poza strumieniem jest złem, degrengoladą i wiedzie wprost na szwajcarskie łóżko w hospicjum.
Skoro zaś jest to oczywiścieoczywiste to po co strzępić język po próżnicy?
Jeszcze do niedawna w telewizji publicznej- tej z misją- swoje programy mieli Jan Pospieszalski (do lutego przyszłego roku), redaktor Wildstein, Tomasz Terlikowski i Grzegorz Górny. Ach, no i Wojciech Cejrowski.
Ponieważ dziś jest dzień święty i chciałabym go w duchu tolerancji jakoś uświęcić, usilnie myślę nad napisaniem czegoś pozytywnego o programach lubego kwintetu.
To może tak: Jankowi dobrze jest w białych koszulach, Wildstein za młodu był interesująco zarośnięty, Cejrowski ma ładne tykwy, a Górny jest z dobrego rocznika. O, został jeszcze Tomasz. Tomasz na szczęście ma mniej czasu niż Marcel Proust i dlatego "Operacja Chusta" póki co nie doczekała się kontynuacji.
Poza tym zbiorowo nie potrafimy rozmawiać, analizować i weryfikować ze szczególnym uwzględnieniem zrzucania z ołtarzy tego, co na nich uprzednio umieściliśmy. Od czasu do czasu każdą świętość dobrze jest bowiem odkurzyć i sprawdzić, czy nadal powinna być uznawana za świętą.
Ponieważ jednak mamy te braki, profesor Szałata nie widzi, że w gruncie rzeczy boi się tak samo jak Tomek Terlikowski, tylko- ładniej i kulturalniej. Kydryński nie dostrzega, że jednym z głównych ryzyk bycia postkolonialnym dupkiem jest to, że w każdej chwili na narodowy obiekt może zajechać jakiś Mustafa Jusuf i potraktować jego dziecko równie przedmiotowo, jak on sam traktuje córki Mustafy.
A krótko ostrzyżeni chłopcy mogą sobie na przykład przy niedzieli rozważyć taką myśl:
Dzieci powoływane i przyjmowane na świat z miłości i w miłości są dziećmi kochanymi przez swoich rodziców- czy to biologicznych, czy adopcyjnych. Heteroseksualnych czy homoseksualnych. Chorych i zdrowych.
Nie są zostawiane na śmietnikach i nie czyni się z nich popielniczek do kiepowania petów. Nie trenuje na nich rzutów o ścianę, nie zaprasza do wspólnych libacji.
Kocha się je, troszczy się o nie i wychowuje najlepiej, jak umie.
Nie łamie się ich praw.
Dzięki temu za dwadzieścia lat będą mogły zarabiać na dzieci tych, którzy w dzieciństwie nie mieli tyle szczęścia.
A więc skoro interesy tych dzieci są zabezpieczone, zaś one same są kochane przez wydolnych wychowawczo rodziców, to nie czyni dla mnie żadnej różnicy, jaką orientację seksualną będą mieć ci rodzice.
I prawdę mówiąc myślę, że dojście do innego wniosku byłoby zagładą humanizmu.
tl;dr
OdpowiedzUsuń@cukrzyca typu 1
OdpowiedzUsuńTo chyba nie do końca jest takie proste:
http://diabetes.diabetesjournals.org/content/59/1/210.full
(a jeżeli jednak jest, poka linka, plizz)...
@a gdyby taki cukrzyk jeden z drugim
ale przecież pomysły selekcji ludzi, którzy mogliby mieć dziecko z IVF, to miał Gowin i spółka przy okazji "kompromisowej ustawy" -- czytało się w gazetach, coś o tym, że nie dla ludzi z genetycznym upośledzeniem IVF (co łatwo można pewnie rozciągnąć na ludzi o nieprawidłowym kariotypie, czyli mnie, jeżeli w ogóle od razu tego nie znaczyło). Acz projektu nie czytałam, opieram się tylko na doniesieniach prasowych.
@Patau
dodaj jeszcze cyklopię albo co najmniej hipoplazję gałek ocznych, śmierć dziecka we wczesnym niemowlęctwie jest daleko mniej sexy, jak nie można powiedzieć "ale jedno spojrzenie tych błękitnych oczu...", bo dzieciątko oczek nie miało, a i w ogóle może nawet nie chcieli pokazywać mamusi, bo w trakcie cc cała sala operacyjna zamilkła i nikt już nic nie powiedział.
@PGD
A w ogóle warto robić IVF bez PGD?
@cukrzyca raz jeszcze i ewentualne PGD
a zróbmy tym biednym cukrzykom i ich dzieciom dobrze i dajmy im szansę nie przekazywać tej słodkiej przypadłości dalej. Jak ktoś nie chce, to niech nie implantuje, co to za zabawa codziennie patrzeć, ile dziecko wypiło, czy nie jest osowiałe, czy nie spało za dużo, a czy może nie chudnie przypadkiem, i bić się z ochotą, tak z ranka zmierzenia mu poziomu cukru glukometrem.
Jest zresztą taka książka, w której opisano, jak to wygląda, z pozycji dziecka:
http://www.amazon.de/Needles-Memoir-Growing-Up-Diabetes/dp/0684856549
Dzięki za jeden z najfajniejszych tekstów o prawach człowieka i przeciw europocentryzmowi, jaki czytałam ;).
OdpowiedzUsuńA co do tego, że trędowaty z Niamey nie wie, że istnieją inne alternatywy: nie łudźmy się. Przy obecnym rozwoju globalizacji i mediów on doskonale wie.
Szyderstwo, sarkazm oraz ironię zawsze fajnie się czyta (byle to nie było o nas). Ale co robi na koniec ta ckliwa grafomania o "dzieciach przyjmowanych z miłości"? Chyba że to po prostu taka lewą ręką za prawe ucho wyrażona tautologia: że dobrze jest dzieciom tam, gdzie jest im dobrze.
OdpowiedzUsuńRewelka jak zwykle.
OdpowiedzUsuń@Anonimowy- do ckliwej grafomanii na koniec się przyznaję. W zasadzie, kurczę, od gęby nie ma ucieczki. Jedną z większych moich porażek ostatnimi czasy była ta, kiedy w samym środku debaty nt in vitro zorientowałam się, że odmieniam frazę "prawa zarodka" przez wszystkie przypadki. WTF?! Jeszcze trzy lata temu wszyscyśmy gardłowali o refundacji i śmiali się z Gowina, trzy lata potem ważne są już tylko prawa zarodka i to, żeby ivf nie zostało zdelegalizowane. Tak że z pokorą przyjmuję wypunktowanie (co nie zmienia oczywiście samego meritum tamtego akapitu).
OdpowiedzUsuńcoś pięknego... dziękuję za ten wpis
OdpowiedzUsuńpogląd autorki o wizerunku rzecznika spraw rozmaitych bardzo trafny cenny i zastrzegam sobie prawo do cytowania wszem i wobec. Dalej upraszam autorkę o przepis na ów magiczny sernik co go dobrodziej zjadl
OdpowiedzUsuńPodaję przepis: zaopatrzyć się w pojazd mechaniczny, pojechać do stołecznego Sadyba Best Mall, skierować kroki do sklepu the cheesecake shop, nabyć sernik ze skórką pomarańczową. Odmeldować prezesowi wykonanie zadania.
OdpowiedzUsuńSernik jest naprawdę bardzo dobry i pewnie to nieładnie o mnie świadczy, że żałuję ciast gościom, ale... w zasadzie czy każdy musi być rześką harcerką?