środa, 13 października 2010

z życia celebrytów

No więc życie celebrytów to jedno z wielu żyć, jakie wiedziemy. Jest też życie rodziców, biznesłumen (ja!), pracowników mediów nieprzyjaznych (Stary), hałs menedżera (ja! ja!), życie członków ngosu (oboje) i takie tam.
Ta notka poświęcona jest celebrytom, jakimi stajemy się parę razy w roku, oczywiście wsobnie jestesmy nimi nieustająco i robimy to w tak dobrym stylu, że Edward Miszczak byłby się pochlastał, gdyby tylko wiedział, co traci.

Na początek klasyfikacja celebryta.
Istnieje parę typów celebryckich i klucz do 99% z nich jest oczywisty i nudny jak flaki z olejem: trzeba mieć wydatne gruczoły mleczne albo imponujący głos albo uprawiać seks na żywo w BigBrotherze albo chociaż być Tomkiem Kammelem. Albo przynajmniej jeść bigos na czas.
Tak czy inaczej żadne z powyższych nie dotyczy Starego ani mnie, więc musieliśmy poszukać jakiejś alternatywy.
My otóż jesteśmy celebrytami społecznymi i z misją, a wiec najgorszą z punktu widzenia mediów odmianą celebryty. Taki ani cycka nie pokaże, ani nie zaklnie szpetnie na rozdaniu Fryderyków.
Nie. Ta odmiana celebryty lubi i chce mówić, często ma nawet wiele do powiedzenia, dlatego jest bardzo szczęśliwa, kiedy na obiekt zajeżdża TeWe.
Celebryta z misją układa wówczas włosy i spicze, po czym wygłasza stand zawierający tak trudne wyrażenia jak "redefinicja pojęć dyskursu" czy "prymarna potrzeba każdego gatunku".
Następnie zasiada z napięciem do oglądania Faktów (choć tak naprawdę są to najczęsciej telewizje śniadaniowe) i widzi samego siebie zmieniającego pieluszkę osobistemu dziecku, gugającego doń oraz wycierającego z twarzy resztki kleiku wyplute przez rzeczone niemowlę.
ciepły głos z OFFu symultanicznie wykłada: "państwo X., szczęsliwi rodzice Krzysia poczętego in vitro, są polską rodziną..." lub coś równie epokowo odkrywczego, przy czym na pewno pojawi się hasło in vitro i szczęśliwi.
Dość często filmują też nasz kominek.

Tu następuje zmiana kadru i na ekranie pojawia się syte oblicze doktora Terlikowskiego, którego twarzy nie szpeci  kleik, a doskonała kompozycja wnętrza każe przypuszczać, że nikt nie guga po kątach ani nie zostawia tamże pieluch wypełnionych fekaliami.
Doktor Terlikowski mówi coś na kształt "redefinicji pojęć dyskursu" i "prymarnej potrzeby gatunku" dodając też obowiązkowo wyimki o braciach w wierze chorych na homoseksualizm, i wyimki o in vitro, ups: o współczesnej eugenice godzącej w fundament cywilizacji chrześcijańskiej.
Zamiast Tomasza T. może obocznie wystąpić celebrytka Joanna Najfeld lub pani z fundacji nazwa_dowolna_byleby_łacińska_i_z_krzyżem_w_logo, ale generalnie chodzi tam o to, że antykoncepcja to Holokaust, a szczepionki są produkowane z rączek i nóżek abortowanych szwedzkich płodów.
Ona też dostaje dwie minuty na redefinicję pojęć ideologicznych oraz prymarne potrzeby gatunku.


A teraz żarty na bok i skupmy się na pytaniach ważkich egzystencjalnie: dlaczego Terlikowski mówi, a my wyglądamy?
Oraz skąd to fatalne przekonanie rozmaitych redaktorów, iż społeczną życzliwość dla leczenia niepłodności zyskuje się pokazując rzewne obrazki rodzinne (z niebieskim kominkiem w tle) versus wypowiedzi osób o poglądach hm... oryginalnych i skrajnych?
Po pierwsze wynika to z przekonania, iż większość Polaków żyje w świecie kultury obrazkowej, z czym chwilowo nie chce mi się polemizować, więc uznam ten argument;
Po drugie- co wynika z pierwszego- robi się tak dlatego, gdyż redaktorzy ci są przekonani, iż naród polski jest narodem półgłówków, którzy z serwisu  zapamiętają jedynie ładną scenę rodzinną, a te wszystkie "in vitro to morderstwo" przepadną w mrokach ich nieświadomości oraz i tak nie wyjdą w sondażach. Dlatego trzeba inwestować w sceny, a nie w wypowiedzi;
Po trzecie dzieje się tak również dlatego, iż część myślących współobywateli wciąż całkiem serio wierzy w to, że koncepcje takie jak leczenie niepłodności czy promowanie świadomego rodzicielstwa są czymś tak odjechanie progresywnym i kosmicznym w naszym katolickim państwie, że lepiej nie mówić o nich głośno i szyfrować rewolucyjny przekaz w obrazku.

Generalnie mieszkamy w ścianie, jesteśmy Marsjanie.
Bycie rodzicem dziecka poczętego in vitro jest tak niebywale nietaktowne wobec prawicowego ekstremisty, że doprawdy brak słów na taką hucpę.
Co się zaś ekstremisty tyczy i jego publicznych werbalizacji światopoglądu, no to się samo przez się słyszy oraz rozumie w narodowej macierzy, gdzie każden w Boga wierzy.

Tymczasem, halo halo, Wielkie Obywatelskie Bum! czyli wyrzucenie do kosza ponad miliona podpisów przeciwko ustawie antyaborcyjnej miało miejsce w 1993 roku, a więc siedemnaście lat temu, zatem może już czas otrząsnąć się z traumy i rozważyć ponowną przymiarkę do koncepcji społeczeństwa obywatelskiego?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz