To właśnie początek dramatu, z którego nie zdajemy sobie jeszcze sprawy.
A więc miesiąc temu postanowiliśmy ze Starym jechać na urlop. Prawdziwie rodzinny, z jeziorem, kontaktem z naturą, bio, eko itd. itp, co brzmi dokładnie tak źle, jak potem wygląda. Nie zdążyliśmy wyjechać z miasta, kiedy okazało się, że Młodsze żąda "kałapki", Starsze potrzebuje panierowanych krewetek z sosem Tysiąca Wysp, a życie Starego może uratować jedynie WieśMac. Dobrze więc, fastfood odhaczony.
Sto kilometrów dalej Młodsze zauważa wrak samolotu, w którym obecnie działa knajpa, Stary chce zajarać, Starsze się nie określa, ale ewentualnie może rzucić okiem.
Jest gorąco, Młodsze nie daje się wyciągnąć z wraku, Stary mówi z pretensją "no zrób coś!" i zapowiadają się fantastyczne wakacje z rodziną.
Do momentu dotarcia do punktu końcowego Stary zdąży się dwukrotnie pokłócić z nawigacją samochodową i właduje nas w jakieś zadupia, Młodsze oświadczy, iż boli je kolanko, Starsze zacznie uciszać Młodsze, od czego nieomal poleje się krew, a ja czterokrotnie zacznę czytać ten sam akapit Gejerel, którą sobie odłożyłam na urlop, gdyż- hint!- na urlopie robimy rzeczy, na które na co dzień brakuje nam czasu.
Jezioro, które pragnęłam pokazać dzieciom ("dzieci, dzieci, czy czujecie jak pięknie pachnie jezioro? tak właśnie pachną wakacje!") okazuje się mieć trzy zasadnicze wady. Po pierwsze jest mokre i Młodsze dostaje histerii. Po drugie na jego brzegach mieszkają żaby i histerii dostaje Starsze. Po trzecie w wodzie pływa jedna (JEDNA) pijawka, z której bezskutecznie usiłuję zrobić kijankę ("synu, czy okłamałabym cię? Jeśli mówię, że kijanka to kijanka
Drugiego dnia postanawiam dokształcić dzieci historycznie i wywożę je do Malborka. Już po półgodzinie Młodsze chce "kałapki", bo zauważyło neon McDonaldsa. Starsze słucha grzecznie moich objaśnień, po czym mówi bezczelnie, że i tak nic nie rozumie, bo strasznie przynudzam. Za to gdybym kupiła łuk i strzały, to jest gotowe wdrożyć się w historię wieków średnich i ogólnie podciągnąć historycznie.
Drogę powrotną spędzam więc na głośnej lekturze "Ogniem i Mieczem" (jak nisko może upaść rodzic) i wyjaśnieniach, co to są oczerety i Zaporoże.
Gejerel oczywiście kurzy się w domku letniskowym.
Trzeciego dnia zostajemy ze Starym zasypani pytaniami, czy osy żądlą niesprowokowane, jak bardzo boli ukąszenie osy, ile dokładnie trwa ból po ukąszeniu (podać w jednostkach sekundowych) oraz na czym polega reakcja alergiczna. To wszystko kontrapunktowane wrzaskami Starszego, które przy każdym posiłku zrywa się od stolika wrzeszcząc "osa, osa!!!" i wymawia, że w Egipcie z babcią nie było os ani szerszeni. Młodsze zawodzi "boli mnie gardełko, czy ktoś się może zająć mną?!".
Czwartego dnia jedziemy do rezerwatu żółwia błotnego, aby wreszcie doświadczyć nielimitowanego kontaktu z przyrodą (ja) i zarazić rodzinę tą pasją (również ja).
Stary wjeżdża w leśne wertepy, za co winą obciąża nawigację oraz mnie (w końcu rezerwat to mój pomysł). Po dojeździe na miejsce okazuje się, że Stary nie będzie robić z siebie buca na warszawskich blachach, który podjechał samochodem pod rezerwat, choć to zabronione.
Wysiadam i idę na wieżę obserwacyjną, za mną wloką się Starsze ("czy są tu osy? A żmije?") i Młodsze ("boli mnie kręgosłup, będę wymiotować, czy ktoś może mnie przytulić?"), a pochód zamyka Stary mamroczący słowa niecenzuralne.
Żółwi nie ma, żmii też nie, w ogóle niczego nie ma poza wspaniałą przyrodą i ciszą, którą reszta rodziny kwituje w sobie właściwy sposób:
- czy w rezerwacie można strzelać z łuku?
- boli mnie wszystko
- cholerne błoto kurwa żesz mać nigdy więcej tu nie przyjadę co to za pomysł wracamy natychmiast zanim ktoś zauważy samochód nie idź nad jezioro, mówię! nie strzelaj z łuku, tu się nie strzela! dlaczego nie pilnujesz dzieci zaraz spadną do wody z wieży!
Pobyt w rezerwacie trwa trzydzieści minut, ponieważ nerwy Starego nie są w stanie dłużej wytrzymać napięcia związanego z blachami warszawskimi i zagrożeniem, że ktoś pomyśli o nim jako o stołecznym chamie (nie muszę dodawać, że jesteśmy jedynymi gośćmi rezerwatu, ale to jakby totalnie nieważne).
Piątego dnia rzucam pomysł wyprawy do skansenu. Bardzo dobry pomysł- kontakt z historią wsi polskiej, poza tym przed skansenem jest parking.
Niestety w skansenie śmierdzi drewnem (Starsze), trzeba chodzić pieszo od czego bolą nogi (Młodsze), Stary chwilowo nie zgłasza uwag, co jest samo w sobie zjawiskiem.
Szóstego dnia proponuję łowienie ryb, bo przypominam sobie Śmierć Pięknych Saren i to skojarzenie wydaje mi się bardzo zachęcające. Ponieważ nikt z rodziny nie umie sobie przypomnieć, dlaczego jest to bardzo zły pomysł, udaje mi się go przepchnąć.
Gospodarstwo rybackie mieści się na końcu świata i szybko okazuje się, że moja rola ma polegać na opiece nad Młodszym, podczas gdy Stary i Starsze będą moczyć kije zaopatrzone w kukurydzę, co nazywa się sportem dla wtajemniczonych i w ogóle nie_znasz_się_mamo.
Siedzę więc nad stawem, w którym woda aż wrze od pstrągów. W ciągu godziny obu panom udaje się złowić osiem sztuk, które następnie zdychają smętnie w plastikowym wiaderku za moimi plecami. Tym samym zdobywam kolejne doświadczenie: Ota Pavel nie miał racji, łowienie to chujowy sport, w każdym razie dla pstrągów.
Przerywam fiestę mówiąc, że więcej ryb nie zjedzą, a każdą złowioną sztukę trzeba zabrać ze sobą. Następuje ogólny foch oraz powrót do znanych już tematów użądleń przez osy, bólu gardełka i pozostałych części ciała oraz- uwaga, zmiana!- euforii Starego, który właśnie odkrył, że uwielbia łowienie ryb, to takie pierwotne, zmagania z dziką przyrodą i w ogóle. Dyplomatycznie zamykam gębę i nie dzielę się refleksją, że łowienie ryb w stawie hodowlanym jest jakby niespecjalnie zbieżne z dziką przyrodą.
***
Potem wróciliśmy do Warszawy, minął miesiąc i w tym czasie hierarchia wartości znów mi się prawidłowo ustawiła. Praca. Boże, jakiż to cudowny stan! Rozwozisz dzieci po placówkach, wracasz do cichego domu, włączasz laptopa i od tej pory rozmawiasz z dorosłymi ludźmi, załatwiasz sprawy z dorosłymi ludźmi, jeździsz na spotkania z dorosłymi ludźmi. Być może żadne z nich nie czytało nigdy nawet Ogniem i Mieczem, co świadczy o nich wyłącznie dobrze.
Kiedyś, kiedy byłam jeszcze młoda, szczupła i piękna, czyli w czasach prehistorycznych, zjechałam pół Skandynawii (to jest bez Norwegii, bo już wtedy była za droga) autostopem, oraz, co najważniejsze, samotnie. Potem zrobiłam to samo z Indiami i z kawałkiem Afryki. Niestety wyprawa do Kenii posiadała błąd fundamentalny: przywiozłam z niej przyszłego męża, który zresztą szybko stał się eks mężem i to akurat błędem nie było.
To, że teraz o tym myślę i wspominam z tęsknotą, świadczy dowodnie o tym, że dotknął mnie właśnie kryzys wieku średniego.
Wyjścia są trzy: samotny urlop choćby na dwa dni, znalezienie kochanka albo przynajmniej jedna porządna impreza
Jako że kochanek byłby dość męczący na dłuższą metę, a na urlop nie mam aktualnie szans, może słyszeliście o jakiejś imprezie, na którą można się wkręcić, optymalnie bez gitar i sacrosongów?